Strona:PL Czechowicz - Opowieść o papierowej koronie.djvu/1

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.



OPOWIEŚĆ
O PAPIEROWEJ KORONIE.
PROLOG.

Zmienna jest w duszy ludzkiej fala unicestwień i stworzeń, a kolorowe miesiące wiosenne mijają w korowodzie słonecznych dni.
Lipiec — środek Lata.
Świt wstaje z mgieł i rośnie szara półjaśń w cichej komnacie. Nocna dysputa trwa dalej. Henryk, stojący przy oknie, mówi, patrząc na rozkwitłe grzędy maków, mówi, jakby do świtu wstającego, miast do ludzi, którzy go słuchają.
...Powiadacie, że jest los. Wierzycie w to straszydło całą wiarą dusz głęboko przekonanych. Lecz ja nie umiem wierzyć w to, co ślepe. Zbyt byłbym wówczas podobny do ludzi, dla których najwyższym tragizmem jest tragedja winy i kary. — Przybyszewski wierzył w ślepy los, bo wierzył w konsekwencje winy. Powiadał, że kara jest, lecz winy niema. Wierzył jednak, że i wina jest, tylko ją uniewinniał i na niewspółmierność tych momentów skarżył się boleśnie. —
Jeśli nawet uderza nas ta arytmiczna, nieharmonijna twórczość mimowolna, to wyolbrzymienie kary, to i tak musimy to złożyć na swe barki, a nie na barki losu. Tworzymy sami winę i karę. I nieubłagalność tego następstwa leży w nas samych...
Tu poruszył się niespokojnie ksiądz Clarus, tonący w stosie miękkich dywanów i futer, rzuconych w kącie.
— Mistrzu, — rzekł — kocham twą duszę do szaleństwa, ale nie kocham twoich słów. One są inne niż ty. Czy ty nie czujesz wieczorem, gdy wschodzi księżyc nad pagórami, że jest On? Konieczność w nas samych, powiadasz; czemu ona nie przychodzi z zewnątrz? Od Niego?
Widać było, że Henryk uśmiechnął się lekko. Trzej jego przyjaciele patrzyli w niego, milcząc. Całą noc rozmawiali ze sobą, a on patrzył na gwiazdy, a teraz, gdy gwiazdy zbladły, mówił sam. —
— Jakże możesz mówić o czemś z zewnątrz, kiedy do nas nic z zewnątrz nie dochodzi. Każda dusza jest samotna i odcięta od reszty świata. Każda dusza ma tylko siebie i w sobie żyje. Jeśli jest błotem — błotem jest jej życie. A czasem jest jaśnią, a czasem dalą słoneczną, a czasem tytaniczną grozą. Bywają