Strona:PL Czech - Wycieczki pana Brouczka.djvu/265

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Teraz ledwie dostrzegł Kunegundę, która mu z przyjaznym uśmiechem znów przyniosła miednicę do umycia rąk. Gdy po krótkiéj modlitewce wszyscy wstali od stołu, Domszyk odprowadził gościa na bok i, wskazując porozwieszaną broń na ścianach, rzekł:
— Wybierz sobie oręż, jaki zechcesz; masz go, jak widzisz, sporo.
O Boże! Był to zupełnie inny wybór, niż przed chwilą: zamiast różnego rodzaju pokarmów, spoglądały na pana Brouczka straszne narzędzia wojenne, na których, zdawało mu się, że widzi ślady krwi zaschłéj. Błyszczały tak straszliwie, że cofnął się o krok wstecz i wybełkotał:
— Ale, może... może mógłbym usługiwać rannym w szpitalu, lub pisywać w jakiéj kancelaryi wojskowéj... mam wcale piękny charakter.
— Dziś tylko takich piór potrzebujemy, — odparł stanowczo Domszyk, uderzając ręką o miecz swój. — Rannych opatrują nasze żony i córki; nie jest to zajęcie dla mężczyzn. Nuże, wybieraj! Może tę maczugę?
Tu okręcił nad głową przestraszonego Brouczka ogromną pałką, nabijaną u grubszego końca dużemi gwoździami żelaznemi.
— O, nie, dziękuję!
— No, może ten samopał, jeśli celnie strzelasz?
— Nie, nigdym i wróbla nawet nie zastrzelił.
— Więc ten miecz?
— A jakbym mógł się ruszać z takim ciężarem? nie uniósłbym go zresztą.
— Mów więc, czego chcesz? może tę dzidę?