Strona:PL Conan-Doyle - Tajemnica Baskerville'ów.djvu/079

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

się pan do mojej rady. Wyjedź pan stąd i nigdy tu nie wracaj.
— Ależ ja zaledwie przyjechałem...
— Dlaczego pan nie chce zrozumieć, że ta przestroga ma pańskie dobro na względzie? Raz jeszcze powtarzam: wracaj pan do Londynu zaraz, dziś wieczorem. Opuść to strony. Cicho!... Mój brat nadchodzi. Nie mów mu pan o tem ani słowa... Proszę mi zerwać parę storczyków z tej kępy traw — rzekła innym zupełnie głosem. — Mamy dużo dzikich storczyków. Lubię ten kwiat.
Stapleton zaniechał pościgu i wracał zdyszany.
— Skądże się tu wzięłaś, Beryl? — rzekł ostro.
— Widzę, że jesteś zmęczony — zagadnęła.
— Tak, goniłem motyla. Piękny okaz; spotyka się go rzadko, zwłaszcza na jesieni.
Mówił to lekko, ale patrzał na siostrę badawczo i groźnie.
— Zapoznaliście się, państwo, jak widzę — rzekł. — Prezentacya już zbyteczna.
— Tak; prosiłam właśnie sir Henryka, żeby zerwał dla mnie parę storczyków.
— Więc bierzesz pana...
— Sadziłam, że to sir Henryk Baskerville — wtrąciła.
— Pani się myli — rzekłem. — Jestem tylko jego przyjacielem. Nazywam się Watson.
Rumieniec oblał jej śliczną twarzyczkę. Była widocznie zmieszana.
— Zaszło nieporozumienie... — rzekła.
— Nie mieliście przecież dużo czasu na rozmowę — wtrącił jej brat, przeszywając ją wzrokiem badawczym.