Przejdź do zawartości

Strona:PL Conan-Doyle - Tajemnica Baskerville'ów.djvu/043

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Czemużby nie miał?
— Zdaje się, że panu tam grozi niebezpieczeństwo.
— Czy mówisz pan o niebezpieczeństwie ze strony ludzi, czy też ze strony czworonożnego wroga Baskervillów?
— Nasze badania to wykryją.
— Bądź co bądź, jestem zdecydowany. Niema w piekle takiego szatana, ani na ziemi takiego człowieka, któryby mi przeszkodził zamieszkać w domu moich przodków.
Przy tych słowach sir Henryk brwi zmarszczył, z oczu posypały mu się iskry. Widocznie śmiały duch Baskervillów nie wygasł w ostatnim potomku rodu.
— Teraz — mówił dalej — muszę zastanowić się nad tem, com się dowiedział. Chciałbym mieć godzinkę czasu do namysłu. Jest wpół do pierwszej. Wracam do hotelu. Możebyście panowie przyszli tam do mnie na śniadanie o drugiej? Wówczas będę mógł powiedzieć, co o tem wszystkiem myślę.
— Dobrze. Stawimy się na oznaczoną godzinę.
— A zatem dowidzenia.
Po wyjściu naszych gości, Holmes zerwał się i zawołał:
— Watson, bierz kapelusz i laskę. Niema chwili czasu do stracenia.
Wybiegł z pokoju w szlafroku; w minutę potem ukazał się w surducie. Zbiegliśmy ze schodów. Na ulicy zobaczyliśmy sir Henryka i doktora Mortimer o paręset metrów przed sobą. Szli w kierunku Oxford street.
— Czy mam ich dogonić i zatrzymać? — spytałem.
— Broń Boże! — odparł. — Twoje towarzystwo wystarcza mi najzupełniej. Ci panowie dobrze robią, że idą się przejść. Dzień ładny.