Strona:PL Chałubiński - Sześć dni w Tatrach.pdf/70

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

bietu wąwozy i źleby głębokie, zawiłe i strasznie urwiste. Przemierzyliśmy je przed kilku laty we trzech z Szymkiem Tatarem i Wojtkiem Rajem, i na wspomnienie tego dnia wszyscy trzej głośnym wybuchamy śmiechem. A było tak. Wracaliśmy z jakiejś dłuższej wycieczki wózkiem od Żdżaru ku Podspadom. Było to późną jesienią i gruby śnieg leżał na całem paśmie wierzchem. Spojrzawszy w tajemnicze głębie wąwozu pod „Nowym“, pytam moich towarzyszów, czyby niewarto go poznać bliżej. Idziemy. Gąszcz lasu, wilgotne, śliskie, a bardzo strome ściany, zakręty, ustępy, progi, wiodą wciąż w górę. Ani końca. Nie wiem jak długo trwało zanim dostaliśmy się na jakąś przełęcz, zkąd znowu po błotnistem rąbanisku niesłychanie długo musieliśmy schodzić ku Podspadom.
— No, ale też ta droga to już nie z masłem — rzecze tak wytrwały zawsze Wojtek,
— A no, bo też to przecie środa.
Trzeba wiedzieć, że Wojtek nader skrupulatnie obserwuje posty. Zeszliśmy nareszcie na jakąś łączkę przy drodze.
— Wojtku jeść!! — krzyknąłem w niebogłosy.
— Wojtku je-e-ść!!! — jeszcze przeraźliwiej i jeszcze półtonem wyżej. Co prawda, nie byłem ja tak głodnym, ale chciałem Wojtkowi zrobić przyjemność.
— A chwała-ż Bogu — rzecze uradowany, że choć raz jeden nie trza was nukać. I jął wydobywać różne zapasy. Odpoczywaliśmy przy ognisku i pokrzepiali się „herbą“ i jadłem.
— A możebyście jedli jaja — pyta Wojtek — nakupiłem na Węgrach umyślnie dla was.