wartością pułkownikowi Osborne. Pułkownik orzekł, że jest to czaszka wielkiego wodza Apaczów Narbony, którą Apacze uważają za wielki talizman, „totem“.
— Co zarządził pułkownik?
— Kazał przesłać czaszkę do Phoenix do gubernatora.
— Do gubernatora? — zdziwił się Cody. — A po co gubernatorowi potrzebna jest czaszka Narbony?
— Nie jest mu potrzebna, ale gubernator Brathwaite chciał zdobyć ten przedmiot tak sobie, dla zaspokojenia ciekawości Teraz, gdy wracam do domu, do Sonora, chciałbym zabrać ze sobą te czaszkę na pamiątkę. Przypuszczam, że gubernator odda mi ją...
— I ja tak przypuszczam, — rzekł Cody. — Wydaje mi się, że Brathwaite nie przywiązuje zbyt wielkiej wagi do tego przedmiotu.
— Tak, ale... czy nie mógłby mi pan dać listu polecającego do gubernatora, aby zechciał oddać mi ten przedmiot?...
— Dlaczego pan zw raca się w tej sprawie do mnie? — zdziwił się Buffalo Bill. — Powinien pan poprosić o list polecający pułkownika Osborne.
— Pułkownik odmówił mi...
— W takim razie i ja muszę panu odmówić. Widocznie pułkownik ma jakieś powody, o których ja nie wiem. Mam zbyt mało informacyj w tej sprawie, abym mógł panu pomóc, a zresztą...
W tej chwili ktoś mocno zapukał do drzwi.
— Proszę! — zawołał wywiadowca.
W drzwiach ukazała się głowa portiera.
— Znów przyszedł jakiś człowiek i dopytuje się o pana...
Buffalo Bill wstał i przeprosił Meksykanina.
— Wrócę do pana za chwilę — rzekł.
W przedpokoju stał jakiś Meksykanin o sympatycznej twarzy. Był ubrany po amerykańsku i tylko ozdobne sombrero było typowo meksykańskie.
— Senor Cody? — zapytał Meksykanin.
— To ja... — rzekł zdumiony Buffalo Bill.
— Przybywam z fortu Grand, aby panu podziękować — rzekł Meksykanin serdecznym tonem. — Jestem panu bardzo wdzięczny... Ach „mucho, mucho“!... (Bardzo, bardzo).
— A cóż ja takiego dla pana uczyniłem?
— Ach, prawda! Zapomniałem się przedstawić. Jestem Juan Francisco z Sonora...
— Oho!... — mruknął portier, który przysłuchiwał się tej rozmowie. — Mamy urodzaj na Juanów Francisco w tym roku...
— Jim — rzekł spokojnie Buffalo Bill do portiera. — Pilnuj tego pana i nie pozwól mu stąd wyjść pod żadnym pozorem. Ja zobaczę tymczasem, co stało się z jego imiennikiem.
Buffalo Bill wpadł na schody i po chwili pchnął drzwi swego pokoju. Pokój był jednak pusty. Juan Francisco Nr. 1 zniknął bez śladu.
Wywiadowca rzucił się do otwartego okna, ale nigdzie nie dostrzegł tajemniczego Meksykanina. Na piasku widniały jakieś ślady, ale zacierały się potem i znikały na ulicy. Buffalo Bill wyskoczył oknem i udał się do zagrody, w której znajdowały się konie.
Znalazł tu barona Wilhelma van Schnitzenhauser, który czyścił swego muła Toofera.
— Co się stało, Buffalo? — zapytał baron, widząc podniecenie przyjaciela.
— Szukam pewnego osobnika w meksykańskim kapeluszu.
— Z blizną na twarzy?
— Tak...
— W takim razie spóźniłeś się — rzekł baron. — Przed chwilą przybiegł tu tak szybko, jakby go goniło całe stado diabłów. Skoczył na konia i pogalopował precz. Jest już chyba bardzo daleko. A co on takiego uczynił?
— Powiedział, że jest Juanem Francisco, człowiekiem, który odzyskał za naszą sprawą 20 tysięcy dolarów.
— I chciał dać nam nagrodę?
— Nie. Nie o to chodzi — rzekł niecierpliwie Buffalo Bill. — W hotelu zjawił się jeszcze jeden Meksykanin, który również oświadczył, że jest Juanem Francisco. Pobiegłem do mojego pokoju, aby przepytać pierwszego gościa, ale ten znikł jak kamfora.
— To bardzo dziwne zachowanie — mruknął baron. — Co o tym sądzisz, Bill?
— Nie wiem jeszcze nic — odparł Cody. — Wrócę teraz do hotelu i wezmę tego drugiego na spytki.
Buffalo Bill i baron wrócili razem do hotelu.
— Gdzie jest Nick Wharton i Dziki Bill? — zapytał po drodze Cody.
— Udali się na konną przejażdżkę.
— A Mały Lampart?
— Nie mam pojęcia.
W przedpokoju zastali Meksykanina, siedzącego na krześle z przerażonym wyrazem twarzy. Obok niego stał portier Jim, który trzymał nad nim swój wielki nóż.
— Buffalo Bill! — zawołał Juan Francisco. — Co to ma znaczyć? Przybyłem tu jako prawdziwy caballero, aby podziękować panu za wszystko, a pan przyjmuje mnie w taki sposób... To jest oburzające!...
— Niech się pan nie przejmuje, amigo (przyjacielu)!... — roześmiał się Buffalo Bill. — Niestety byłem zmuszony przedsięwziąć tego rodzaju... środki ostrożności, ale mam wrażenie, że obecnie sprawa się zupełnie wyjaśniła. Wszystkiemu winien jest pewien osobnik, który przybył tu przed panem i przedstawił się jako Juan Francisco. Teraz pan rozumie, że...
— Drugi Juan Francisco?! — zawołał ze zdumieniem Meksykanin. — To niemożliwe!
Buffalo Bill w kilku słowach wyjaśnił sytuację. W miarę, jak mówił, na twarzy gościa pojawiał się wyraz coraz większego niepokoju.
— Jak wygląda ten człowiek? — zapytał, gdy Cody skończył mówić.
— Jest wysoki, wyższy od pana — rzekł Buffalo Bill. — Ma bliznę na policzku.
Juan Francisco zerwał się jednym skokiem na równe nogi. Był tak podniecony, że zapomniał nawet o groźnym nożu Jima.
— Madre mia! — zawołał. — To jest jakaś zmowa!... Teraz wszystko rozumiem!...
— Co to za zmowa? — zapytał Buffalo Bill. — Niech mi pan wszystko wyjaśni.
— Chcę z panem pomówić na osobności — oświadczył Meksykanin. — Wszystko panu wyjaśnię. Buffalo Bill skierował się wraz z Juanem Francisco i baronem do swego pokoju.
— Hola, Buffalo! — zawołał za nim Jim.