Strona:PL Boy - Antologia literatury francuskiej.djvu/529

    Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
    Ta strona została uwierzytelniona.

    — To dziś Boże Narodzenie, zawołał.
    — Przypominasz sobie, jakeśmy je obchodzili w zeszłym roku? spytał Rudolf.
    — Tak pamiętam, u Momusa. Barbemuche płacił. Nigdy nie przypuszczałem, aby osoba tak delikatna jak Femcia mogła pomieścić w sobie tyle kiełbasek parowych.
    — Cóż za nieszczęście, że Momus cofnął nam bilety wstępu, westchnął Rudolf.
    — Niestety! rzekł Marcel, lata płyną, ale nie są do siebie podobne.
    — Tybyś nie chciał wyprawić wilji? spytał Rudolf.
    — Czem i z kim? odparł malarz.
    — No, ze mną.
    — A złoto?
    — Poczekajno, rzekł Rudolf, wstąpię do tej kawiarni, gdzie znam parę osób przywykłych grubo grywać. Pożyczę kilka sestercyj od tego, któremu fortuna sprzyja: może wystarczy na zakropienie sardynki albo wieprzowej nogi.
    — Idź, idź, rzekł Marcel, głodny jestem jak pies. Zaczekam tu na ciebie.
    Rudolf wstąpił do kawiarni, gdzie miał znajomych. Jakiś pan, który, w kilku rozdaniach, wygrał trzysta franków, z przyjemnością pożyczył poecie dwufrankową sztukę, spowitą w ów znamienny zły humor nieodłączny od gorączki gry. W innej chwili, i nie przy zielonym stoliku, pożyczyłby może czterdzieści franków.
    — I cóż? spytał Marcel, widząc wracającego Rudolfa.
    — Oto stan wieczornej kasy, odparł poeta, pokakazując pieniądze.
    — Suchy chleb i woda, rzekł Marcel.
    Jednakże, dzięki tej skromnej sumce, zdołali nabyć chleba, wina, wędlin, tytoniu, nafty i drzewa na opał.
    Wrócili do hoteliku, gdzie każdy zajmował oddzielny pokój. Mieszkanie Marcela, które mu służyło za pra-