Strona:PL Bourget - Kosmopolis.djvu/217

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
211
KOSMOPOLIS.

jąć pojedynek, na który rozdrażniony rywal chciał wyzwać jego drogiego Lincolna.
— Trzeba, żeby się o tem dowiedział dopiero po wszystkiem... gdyż inaczej gotów się sam bić, ja zaś mam nadzieję, że zabiję tego Gorskiego, a przynajmniej zranię. W każdym razie urządzę się tak, że drugi pojedynek stanie się niemożliwym dla tego szaleńca. Przedewrszystkiem jednak trzeba się przekonać, czyśmy nie mówili za głośno, i czy nie słyszano na górze krzyku tego bałwana...
Taki przymiotnik dawał swemu jutrzejszemu przeciwnikowi. O mało że nie potępiał Gorskiego, iż ten nie podziękował Lincolnowi za to, że zrobił mu zaszczyt objęcia po nim sukcesyi w osobie hrabiny! Należało teraz zajrzeć do pracowni. Gdy ten przyjaciel oddany aż do heroizmu, wszedł do obszernego salonu, przekonał się zaraz, że niepotrzebnie się obawiał; żaden odgłos nie dobiegł tu z dołu do cichego schroniska pracy. Pracownia malarza amerykańskiego była umeblowana z przepychem, pełnym wdzięku, jaki umieją prawdziwi i bogaci artyści rozwijać koło siebie. Wielka przestrzeń nieba, widzialna przez oszklony otwór w murze, oświecała kącik prawdziwie rzymski — tego Rzymu dzisiejszego, zdradzającego stanowcze usiłowanie stworzenia nowego miasta, obok miasta starożytnego. Widać było róg starego ogrodu, widocznie zniszczonego przez nowe budynki, kawałek odwiecznego gmachu z dzwon-