Strona:PL Bolesław Prus - To i owo.djvu/174

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wizytę, po której struty do domu wrócił, milcząc jak ryba i nawet nie imając się fajki, zwykłej pocieszycielki utrapionych.
— Co ci to Franuś? — mówi jeden.
— Czy cię puścili w trąbę? — pyta drugi.
— Możeś się zakochał? — dodaje trzeci.
— No! — woła czwarty — odpowiadaj, czyś zgłupiał?
— Wszystko jest marność! — westchnął Franciszek i legł na łóżko z miną człowieka, któremu to tylko pozostaje do zrobienia. — Los mnie prześladuje — szepnął po chwili i oczy zamrużył.
— Cóż się więc stało? — pytają chórem koledzy i razem wierzyciele.
— Ha, cóż — odpowiada nasz kuzyn — nie mam lekcji, bo ci państwo już korepetytora nie chcą!...
Jaki taki ze słuchaczy w głowę się poskrobał, ale rady nie było. Tymczasem rzecz miała się, jak opisano niżej:
Zaledwie Franuś wszedł w progi swoich domniemanych chlebodawców, wnet do interesu przystąpił i układy o lekcją rozpoczął, — i z kim? oto z lokajem. Ów rozweselony mocno, wiedzie Frania do państwa, u których było parę osób z wizytą. Franuś, nie tracąc miny, kłania się tak, jakgdyby chciał wytrzeć obuwie o posadzkę, rzuca czapkę na stół między sztuczne kwiaty i szklane fatałaszki, siada na krześle w sposób, który odrazu wykrył wszelkie niedokładności jego garnituru i zaczyna rozmowę w ten sens:
— Słyszałem, że państwo potrzebujecie tu korepetytora?...
A gospodarz na to:
— Najmocniej przepraszamy łaskawego pana za zawód, ponieważ prawie w tej chwili zdecydowaliśmy się korepetytora nie przyjmować.
— No! więc już nie jestem potrzebny — rzekł nasz kuzyn, biorąc do ręki czapkę.
— Z prawdziwą przykrością... — bełkotał gospodarz i od-