Strona:PL Bolesław Prus - To i owo.djvu/154

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dziedzic, prosząc nagwałt o pieniądze, ponieważ go chcą licytować.
— Dlaczego nie piszesz do teścia? — zapytałem.
— Widzisz, sąsiedzie dobrodzieju — mówi ów — teść dał, ale musiałem żonę wysłać do Warszawy i pieniądze się rozeszły.
— Trzebaż było do mnie wcześniej zgłosić się — powiadam — bo obecnie termin za krótki i nie zbiorę całej sumy.
— Widzisz, szanowny sąsiedzie, zwłóczyłem, rachując na teścia.
— Ano, to jedźże prędzej do teścia.
— Wczoraj już jechałem, panie dobrodzieju, alem pomyślał, że mi bez żony stary nie da i zawróciłem z drogi.
A niechże was kaczki zdepczą z takiem gospodarstwem. I to człowiek, który był w uniwersytecie!
Przed dwoma laty spotkałem Romana, magistra nauk matematycznych. Przy poznaniu się, jak zwykle, gadaliśmy o tem i owem, a głównie o biedzie między młodzieżą. Roman cytował dużo przykładów na dowód, jak trudno o chleb w Warszawie, a między innemi przytoczył i swoją historją.
Starał się on o posadę między bankierami, nie widząc innej przed sobą karjery. Włożył tedy frak, białe rękawiczki i chodził z patentem od kantoru do kantoru, szukając miejsca. Naturalnie, że nie dostał żadnego i zniechęcony wyjechał na guwernerkę.
Kiedym go zapytał, czy wie, w jaki sposób ludzie szukają posady, — szeroko otworzył na mnie oczy, a kiedym wspomniał o protekcji, o układach, o pośrednictwie kobiet, oburzył się.
— A jeżeli na innej drodze nie można dostać posady — rzekłem mu — a zaś mając posadę, nie można awansować — cóż pan na to?
— To wolę pójść do szewca niż do kantoru — odmruknął.