Strona:PL Bolesław Prus - Szkice i obrazki 04.djvu/22

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

tylko nic nie mówcie — odpowiedział przybyły nieco spokojniej.
Stróż zamknął drzwi i legł w długiej pace, stojącej w sieni; nieznajomy zaś wszedł na podwórze. Tu znajdowało się kilka także drewnianych domków, tudzież budynek, będący w połowie oborą, w połowie mieszkaniem ludzkiem.
Przy blasku światła, padającego z niektórych okien i odbijającego się od śniegu, przybyły dość szczęśliwie wyminął zepsutą pompę, rozebrany wóz, stosy belek i dotarł do mieszkania przy oborze. Stanął obok małego okienka i zapukał w nie raz i drugi.
— Kto tam?... — zapytano z wnętrza.
— Ja.
W ciemnem mieszkaniu rozległ się łoskot, i za chwilę potem ukazały się przez szybę niewyraźne rysy twarzy ludzkiej.
— Kiedy nie wiem kto? — zapytano powtórnie.
— No ja, Ludwik! — odpowiedział przybyły.
— Aha!...
Obok okna zaszeleściło coś, jakby powróz, odwiązywany od gwoździa, i niebawem uchyliły się drzwi wąskie i niskie.
— Zimno! — mruknął właściciel mieszkania, a przepuściwszy nieznajomego, szybko zatrzasnął drzwi i znowu je sznurem do haka przywiązał.
Przybyły, nazywający się Ludwikiem, wydobył z kieszeni małą świeczkę, zapalił ją i osadził w pewnego rodzaju drewnianym lichtarzu, przybitym do ściany.
Teraz dopiero można było rozejrzeć się w klatce. Miała ona zaledwie kilkanaście łokci kwadratowych powierzchni, a całe umeblowanie jej stanowił tapczan z brudnych sienników, paka mieszcząca w sobie parę sztuk garderoby i parę glinianych naczyń, stołek bez poręczy i stary piec żelazny. Drewniane ściany izby pełne były szczelin, zamazanych gliną.
Ten obraz nędzy uzupełniał sam gospodarz, człowiek z twarzą obrzękłą i pokrytą gęstym, czarnym zarostem, z gło-