Lecz, nim matka bolejąca zadrzemie,
Zlecą duchy, by odwiedzić swą stronę,
Bóg je puści z mocnej ręki na ziemię,
Jak człek dobry puszcza ptaki zlęknione.
Tęskni do nas smutna mama tam, w mieście,
I nie słyszy, jak my za nią wzdychamy.
Dobre duchy! zabierzcież nas, zabierzcie,
I do mamy zanieście — do mamy!...
Od wyjazdu matki upłynęło prawie trzy tygodnie. Znikąd żadnej wiadomości. Karbowi nawet byli strwożeni, nietylko nieznanym losem pani, ale nadewszystko dolą powierzonych im dzieci. Fundusze wyczerpały się, zapasy śpiżarniane dobiegały kresu, i biedakom, na folwarku uwięzionym, groził jeżeli nie głód, to przynajmniej wielki niedostatek.
Anielka tak już osłabła, że nie podnosiła się z pościeli. Mało jadła, nie mówiła prawie nic, nie czytała książki, a nawet nie śmiała się z figlów Józia. Chłopiec obdarty biegał w dziurawych butach po całej okolicy, i tak go pochłaniały nieznane mu dotychczas wrażenia swobody, że zapomniał o chłodzie, spiekocie, wypoczynku, a nawet o siostrze i matce.
Wpadał do izby tylko wówczas, gdy mu się bardzo jeść zachciało. Resztę czasu przepędzał w lesie, albo nad wodą.
Wśród takich okoliczności ukazał się pewnego dnia na dworze chłopski jednokonny wózek, a na nim furman i kobieta ciemno ubrana. Karbowy, który zwoził siano w tym czasie, rzucił robotę i wybiegł naprzeciw, sądząc, że pani jedzie. Zbliżywszy się jednak, zobaczył osobę nieznaną mu, która go zapytała:
— A cóż dzieci?...
Karbowy popatrzył na nią i odparł:
— Panicz harcuje, ale panienka bardzo chora...
— Chora?... O, nieszczęście!... Cóż jej jest?...
— Albo my wiemy, proszę łaski pani?... Chora tak, że z pościeli nie wstaje, i tylo.