Strona:PL Bolesław Prus - Szkice i obrazki 02.djvu/182

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Do jego dziecinnej twarzy przypił się wyraz niewzruszonej powagi, którą czasami tylko strach luzował. W dużych oczach siedziało wieczne zdumienie, jak u ludzi, którzy przez długie lata patrzyli na niesłychane rzeczy.
Walek umiał zręcznie wymykać się z domu na całe dnie. I nie dziwiło to parobków, jeżeli jakiego ranka znajdowali go w stogu, albo w lesie pod drzewem. Umiał też na środku pola wystawać długie chwile bez ruchu, jak szary słupek, i z otwartemi ustami patrzeć niewiadomo na co. Wyśledziłem go raz w takiej pozycji, a będąc dość blisko, słyszałem, jak westchnął. Nie wiem dlaczego, westchnienie tak małej figurki przeraziło mnie. Uczułem jakiś żal, niewiadomo do kogo, i w tej chwili polubiłem Walka. Ale, gdym postąpił ku niemu parę kroków nieco śmielej, chłopiec ocknął się i uciekł w krzaki z niepojętą zwinnością.
Wtedy zrodziła mi się w głowie myśl szczególna, że Bóg, który wciąż patrzy na takie dziecko, musi mieć duszę smutną. Zrozumiałem też, dlaczego na świętych obrazach jest zawsze poważny i dlaczego w kościele trzeba cicho rozmawiać i chodzić na palcach.
Taki to niepozorny człowieczek sprawił, że zamiast kryć się za parkanami, postanowiłem wybrać się do parku, oświadczywszy pierwej Zosi, że odtąd będę się bawił — z nią i z Lonią.
Naturalnie siostrę zachwycił ten projekt.
— Bądźże w parku wtedy — mówiła — kiedy obie wyjdziemy na spacer. Przywitaj się także z guwernantką, która zawsze czyta książki w altanie; ale nie rozmawiaj z nią długo, bo ona nie lubi, ażeby jej przeszkadzać. A potem, zobaczysz, jak nam będzie wesoło!
Tego samego dnia, przy obiedzie, rzekła do mnie z miną tajemniczą:
— Przyjdź o trzeciej; powiedziałam już Loni, że będziesz. Jak wyjdziemy z pałacu, zakaszlę...