Strona:PL Bolesław Prus - Szkice i obrazki 01.djvu/157

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Pułkownik miał iść na śniadanie do miasta. Ubrał się więc śpieszniej i, zaciekawiony, wyszedł na podwórze.
Na jego widok człowiek z dzieckiem stanął jak wryty. Wykręcił czapkę na bakier, zmarszczył brwi, wyprężył się i zacisnął pięści, co wyglądało tak, jak gdyby chciał rzucić się na pułkownika, ale według jego pojęć znaczyło oddanie honorów.
Ponieważ jego syn chuchał sobie przez ten czas w ręce, więc, dla rozbudzenia uwagi, uderzył chłopca pięścią w kark, a sam wciąż patrzył na starca jak na wilka, myśląc, że postępuje według najściślejszych reguł wojskowej etykiety.
Starzec — zatrzymał się. Chciał coś przemówić do ubogo ubranego człowieka, ale brakło mu wyrazów, a przytem — było na podwórzu trochę ludzi. Więc tylko spojrzeli sobie w oczy, i pułkownik zwolna poszedł w stronę ulicy.
Wtedy szewc odezwał się do dziecka:
— Wojtuś!...
— Abo co?
— Będziesz, hyclu, taki?...
— Co nie mam być, oj! jej!... — odparło dziecko z zawalanym nosem.
— Pamiętaj, żebyś był, bobym ci zęby powybijał, choć urośniesz!...
Tymczasem pułkownik poszedł na śniadanie, ale jadł niewiele, bo śpieszył się. Potem wybiegł do miasta i wkrótce — wynajął sobie prywatne mieszkanie.
Brzydkie kamienice i nowi ludzie już go nie razili. A gdy wypadkiem mijał ulicę Karową i z niej spojrzał na Wisłę, zobaczył znowu taki rozległy horyzont jak niegdyś, takie same lasy, i uczuł ten orzeźwiający powiew, którego mu brakowało przez pół wieku.
— Zostanę tu! — pomyślał.