Strona:PL Bolesław Prus - Placówka.djvu/265

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

trzymają go w salonie, i że naprzeciw siebie zobaczy jak zwykle te dziwne oczy i melancholijną twarz, na której prawie wyrzeźbiło się zdanie:
— Księże proboszczu, w życiu bywają dramaty!...
Wtem zapukano do drzwi. Wszed Jojna i skłonił się do ziemi.
— Dobrze, żeś przyszedł — zawołał proboszcz. — Miałem właśnie posyłać do ciebie, bo zebrało się trochę garderoby do odnowienia.
— Chwała Bogu! — odparł Żyd. — Już tydzień nie miałem roboty. Ale jeszcze pani gospodyni mówiła, że w kuchni zepsuł się zegar...
— To ty umiesz i zegary naprawiać?...
— Jakże, mam nawet statki.
— Doskonały!... krawiec i zegarmistrz.
— Ja także jestem parasolnik, a także znam rymarstwo i umiem rondle pobielać.
— No, jeżeli tak, to możesz u mnie zimować. A kiedy przyjdziesz do roboty?
— Zaraz usiędę.
— Na noc? — spytał proboszcz.
— Ja robię po całych nocach. Ja już niewiele mogę sypiać.
— Jak chcesz. To idźże do oficyny i zadysponuj sobie kolację. Herbatę zaraz ci przyniosą.
— Przepraszam jegomości — ukłonił się Żyd — ale ja proszę, żeby cukier był osobno.
— Pijesz bez cukru?
— Owszem, ja nawet lubię bardzo słodko, ino ja herbatę piję tak, a cukier chowam dla wnuków.
— Pij z cukrem! dla wnuków dostaniesz oddzielnie — odparł ksiądz, śmiejąc się z przebiegłości Żyda. — Walenty, podaj mi futro — zwrócił się pośpiesznie do służącego, usłyszawszy, że już zajechały sanki.
Żyd znowu ukłonił się.