Strona:PL Bolesław Prus - Placówka.djvu/238

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

komina, znowu usłyszał jękliwy głos księdza: „Byłem głodny, nie nakarmiliście mnie; byłem nagi...“
Wtem na podwórku rozległy się kroki. Chłop wyprostował się i czekał. „Jędrek?...“ — przemknęło mu. — „Może Jędrek...“ Skrzypnęły drzwi w sieni, zamknęły się, i jakaś, widocznie cudza ręka zaczęła szukać wejścia do izby. „Josel?... Niemiec?...“ — myślał chłop. Nagle cofnął się przerażony; w głowie mu się zakręciło. Na progu izby stanęła — Zośka.
Zrazu oboje milczeli, wreszcie Zośka odezwała się:
— Niech będzie pochwalony...
I poczęła rozcierać zziębnięte ręce, zwróciwszy się do ognia.
Ślimakowi mieszały się wyobrażenia Owczarza, sieroty i Zośki; patrzył na nią, jak na człowieka z tamtego świata.
— Skądżeś się tu wzięła? — spytał stłumionym głosem.
— Z kryminału wysłali me do gminy, a w gminie powiedzieli, żebym poszukała roboty, bo nie mają pieniędzy na darmozjadów.
I zobaczywszy pełne garnki na kominie, zaczęła oblizywać się jak pies.
— Chcesz jeść? — spytał Ślimak.
— Jużci.
— To se nalej miskę krupniku. A o tu jest chleb.
Zośka spełniła, co kazano. Zacząwszy jeść, spytała:
— A nie potrzeba wam dziewuchy?
— Nie wiem jeszcze — odparł Ślimak. — Kobieta mi chora.
— Patrzajcie!... Tak tu u was pusto. A Magda gdzie?
— Odeszła.
— Chy!... A Jędrek?
— Wzięli go dziś do sądu.
— Widzieliście!... A Stasiek?