Przejdź do zawartości

Strona:PL Bolesław Prus - Placówka.djvu/192

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
IX.

Zapadła jesień. Zamiast jasnych łanów, szarzały smutne ścierniska, w jarach czerwieniły się krzaki, bociany ze stodół odeszły precz, na południe.
W lesie, jeżeli jaki las gdzie został, ledwieś dopatrzył ptaka, a w polu człowieka; chyba tu i owdzie, po niemieckiej stronie, kilka bab w granatowych spódnicach wykopywały resztę kartofli. Nawet przy kolei skończyły się wielkie roboty. Nasypy wzniesiono, grabarze i mularze rozbiegli się po świecie, a zamiast nich ukazywały się lokomotywy, zwożące szyny i podkłady. Z początku widziałeś na zachodnim krańcu nasypu tylko czarny dym jak z gorzelni; w kilka dni z pomiędzy żółtych pagórków wyjrzał komin, a nieco później — komin osadzony na ogromnem kotlisku. Kocieł sam bez koni, toczył się na wozie i jeszcze ciągnął za sobą kilkanaście innych wozów, naładowanych drzewem, żelazem i ludźmi. Gdzie zatrzymał się, tam ludzie zeskakiwali na ziemię, kładli na nasyp drewniane bale, do drzewa przybijali szyny, i kocieł znowu jechał naprzód.
Owczarz codzień przypatrywał się tym praktykom i rzekł raz do Ślimaka:
— Widzicie, jakie to śprytne!... Póki z góry, to puszczają se ładunek bez koni. Bo i poco mordować bydlęta w takim sposobie?
Ale jednego dnia kocieł z rzędem wozów stanął naprzeciw jaru. Ludzie zdejmowali szyny i podkłady, a on stał, dymił i zipał. Stał z godzinę, i Owczarz patrzył z godzinę, myśląc: jak oni go teraz ruszą z miejsca?