Strona:PL Bolesław Prus - Placówka.djvu/177

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Taki deszcz ciepły, że ha!... Ino cię zmyje, a zara się rozweselisz...
— Niechaj go — odezwał się ojciec — bo on markotny.
— I sam po dworzu nie lataj, bo mi całą izbę zalejesz — wtrąciła matka.
W tej chwili uderzył piorun.
— Słowo stało się ciałem... — szeptała kobieta. Magda przeżegnała się, Owczarz przetarł oczy, lecz znowu począł drzemać, a Ślimak mruknął:
— Gdziesić blisko...
Jędrek z uśmiechem przysłuchiwał się łoskotowi gromu. Nagle zawołał:
— To ci huk!... O, albo i tera?... Z dziesięciu fuzjów żeby wypalił, toby tak nie huknęło! Folguje se Pan Jezus, nie bój się...
— Cicho, głupi — oburzyła się matka — bo jeszcze w ciebie strzeli.
— Niech strzylo! — odparł hardy chłopak. — Jak me wezmą do wojska, to jeszcze lepiej będą strzylać, a nic mi nie zrobią...
I znowu wyleciał przed dom, aby zaraz wrócić zlanym od stóp do głów.
— Ten hycel Jędrek niczego się nie boi — mówiła udobruchana matka, spoglądając na męża.
Ślimak wzruszył ramionami.
— Albo on nie chłop?...
Owczarz drzemał, od czasu do czasu oganiając się machinalnie przed muchami. A na dworze lał potop, grzmiało bez przerwy, błyskawice zapalały się we wszystkich punktach nieba.
W tej gromadce ludzi o stalowych nerwach, gdzie jeden myślał o swoim plonie, drugi spał, a trzeci bawił się nawałnicą, był przecie taki, który całą istotą odczuwał okropność burzy. Był to Stasiek, chłopskie dziecko, niewiadomo skąd — nerwowe.