Strona:PL Bolesław Prus - Placówka.djvu/109

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Naprzód muzyka!...
Ludzie z pochodniami rozstawili się wzdłuż drogi, muzykanci spróbowali instrumentów, pary uszykowały się. Zabrzmiała żałosna melodja poloneza Ogińskiego, i z gromady stojącej na górze, poczęły wysuwać się para za parą, jak barwna nić wysnuta z ciemnego kłębka.
Owczarz zdjął czapkę, cofnął się za swoje sanki i wydobył z pod kożucha głowę znajdy.
— Patrzaj — mówił — i przypatruj się dobrze, bo drugi raz nie zobaczysz takich śliczności. To ci procesja, nie bój się!... Same dziedzice i dziedziczki, a tyle ich, jak owiec na pastwisku...
O kilka kroków stał lokaj z pochodnią, więc chłop doskonale widział każdą parę przeciągającego orszaku i cichym głosem szeptał objaśnienia sierocie:
— Widzisz tego, co mu blacha wyziera z pod algiery, a na głowie ma mosiężny kociołek? To wielgi rycerz!... Tacy zawojowali pół świata dawnemi czasy, ale dziś już ich niema...
Pierwsza para minęła sanki chłopa i znikła za pagórkiem.
— A przypatrz się temu z siwą brodą i z kitą u czapki. To wielgi pan i senator... Tacy dawnemi czasy pół świata trzymali w garści, ale już dziś ich niema...
Druga para rozpłynęła się w ciemności.
— Ten w kołnierzu — mówił chłop do znajdy — to duchowna osoba. Tacy, dawnemi czasy, znali wszystko, co ino jest na ziemi i w niebie, a po śmierci bywali świętymi. Ale już dziś ich niema...
Trzecia para skryła się za pagórkiem.
— Ten, jaskrawy jak dzięcioł, to także wielgi pan. Nic nie robił, ino pił i tańcował. Od jednego razu mógł wypić konewkę wina, a tyle potrzebował pieniędzy, że w końcu z biedy musiał ojcowiznę sprzedać. Kiedy wszystko zakupiono, i jego nieboraka nie stało.
Czwarta para przeszła.