Przejdź do zawartości

Strona:PL Bolesław Prus - Placówka.djvu/093

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kował za miejsce. Przez nie chudły ciche i pracowite bydlątka, przez nie snopy ginęły ze stodół, a ziarno ze spichrza. Ono pożerało zapasowe koła i uprząż, urywało kłódki i skoble od budynków, wyjmowało deski z parkanów i sztachety z płotów. Ono każdego wieczora wypędzało dworską służbę do karczmy, a byle ciemniejsza noc — zaprzepaszczało gdzieś to sztukę drobiu, to owcę, to mniejszą świnkę.
Wielkie słowo, głośne słowo! Rozlegało się po całym folwarku, po wsi, po miasteczku, skąd kupcy codzień przynosili do dworu kredytowe kwitki. Było wypisane na twarzy każdego człowieka, w smutnych oczach każdego bydlątka, na wszystkich drzwiach, we wszystkich oknach wybitych i zaklejonych papierem. Dźwięku jego nie słyszało tylko dwoje ludzi: pan, który wciąż grał na organach, i pani, która marzyła o wyjeździe do Warszawy. Gdy zaś kto z sąsiadów zapytał ich: czy prawda, że sprzedają majątek? — on tylko uśmiechał się i wzruszał ramionami, a ona odpowiadała z westchnieniem:
— Chcielibyśmy sprzedać, bo na wsi straszne nudy. Ale i cóż, kiedy papo jeszcze nie znalazł kupca!...
Ślimak, który niekiedy spotykał dziedzica i pilnie mu się przypatrywał, nie wierzył w ową sprzedaż.
— Jaki on jest, taki jest — myślał chłop o dziedzicu — ale przecie martwiłby się tem nieszczęściem. Toż oni tu siedzą z dziada pradziada, tu wyrośli, a ojcowie ich zajmują połowę tutejszego cmentarza. Kamień gryzłby się, nietylko człowiek, żeby go z tak dawnego miejsca ruszyli. Wreszcie, czy on bankrut, jak inni? Pieniądze ma, to wiadomo.
Tak sobie myślał chłop, bo mierzył pana swoją miarą, a już wcale nie rozumiał tego, co znaczy młoda żona, która nudzi się na wsi.
I kiedy tak myślał, zaufany w spokojną twarz dziedzica, — w karczmie, pod przewodnictwem szynkarza Josela odbywały się między gospodarzami doniosłe narady.