Strona:PL Bolesław Prus - Placówka.djvu/064

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Tak rozmawiając po francusku, zbliżyli się do sztachet, za któremi stali chłopi.
— Przynajmniej dla tego musisz co zrobić — rzekł panicz — bo dziwnie mi się podobał.
Pani przyłożyła szkła do oczu.
— Ach, to jest Ślimak — zawołała. — Limaçon... wyobraź sobie, co za komiczne nazwisko!
— Poczciwy człowieku — zwróciła się do chłopa — brat mój chce, żebym co dla ciebie zrobiła, no i ja sama radabym. Czy masz córkę?
— Nie mam, jaśnie pani — odpowiedział chłop, całując przez kratę kraj jej sukni.
— Szkoda. Mogłabym dziewczynę nauczyć roboty koronek.
— Poprzednio umywszy ją — dodała po francusku.
— A o łące ani wspomni! — pomyślał chłop.
— To są twoi chłopcy? — pytała dalej Ślimaka.
— Nasi, jaśnie pani.
— Więc przysyłaj mi ich, to będą uczyli się czytać.
— Albo oni mają czas, jaśnie pani? Starszy ciągle w domu potrzebny...
— Więc przysyłaj młodszego.
— I ten już chodzi za świńmi...
Pani wzniosła oczy do nieba.
— No, i zróbże co dla nich! — rzekła po francusku do brata.
— Coś oni okrutnie zmawiają się na naszę krzywdę! — pomyślał chłop, mocno zaniepokojony francuską konwersacją państwa.
Ode dworu ukazał się dziedzic, a spostrzegłszy żonę i szwagra, przyśpieszył kroku i za chwilę znalazł się obok nich. Ślimak znowu zaczął się kłaniać, Staśkowi ze wzruszenia łzy nabiegły do oczu, a nawet Jędrek stracił zwykłą śmiałość