Strona:PL Bolesław Prus - Pierwsze opowiadania.djvu/151

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Jest już północ; szosę oświeca księżyc, stojący wysoko. Powozik drży i turkocze, nagle — staje.
„Co to znaczy?“ — pyta Ferdynand w marzeniu.
„Gosławskiemu urwało rękę“ — odpowiada mu jakiś cichy głos.
„Czy temu, co ma ładną żonę?...“ — pyta znowu Ferdynand, jak wówczas na jawie.
„Widzisz, jaki mądry!“ — odpowiada mu ten sam głos.
„Mądry? co to jest mądrość?...“ — mówi do siebie Ferdynand, przewracając się na kanapie, jak gdyby nie chciał patrzeć na widziadła.
Ale widziadła nie znikają. I widzi, jak wówczas na jawie, gromadę ludzi, otaczających kogoś, co leżał na noszach. Widzi jego rękę, sterczącą nad piersiami i owiniętą w gałgany, na których czernią się wielkie płaty krwi. Przeciera oczy... Napróżno! Ludzie stoją i nosze stoją, a wszystko jest tak wyraźne, że na tle szosy widać nawet skrócone cienie przedmiotów i osób.
— Jak ten człowiek cierpi — szepnął Ferdynand. — I musi umrzeć! — dodał. — Ach! umrzeć.
Zdawało mu się, że on jest człowiekiem na noszach, ze zdruzgotaną ręką, bolejącym, pozbawionym nadziei, że to jego wybladłe ciało oświetla ten straszny księżyc.
Skąd podobne myśli? Od kiedyż to szampan nasuwa tak smutne wizje?
Nagle doświadczył nieznanego dotychczas wrażenia. Czuł, że coś go nęka, obezwładnia, szarpie mu serce, świdruje w mózgu. Czuł, że chce krzyczeć, uciekać, schować się gdzieś.
Ferdynand skoczył na równe nogi. W pokoju był już zmrok.
— Do djabła! Ależ ja się boję!... — szepnął. — Ja się boję?... Ja?...
Z trudnością znalazł zapałki, rozsypał je, podniósł jedną, potarł — zgasła; drugą zapalił, a od niej świecę.