Przejdź do zawartości

Strona:PL Bolesław Prus - Opowiadania wieczorne.djvu/166

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

leczone skutkiem opadania tynku, lub zasłonięte wielkiemi plamami wilgoci. Jeszcze jednak można było odróżnić węża, kuszącego Ewę, pałkę Kaina i nogi Abla, arkę, z której wylatywała gołębica, a na wyższych kondygnacjach: Dziecię Chrystusa, wykładające Zakon, nakarmienie głodnej rzeszy pięciorgiem chleba, wreszcie uszy oślicy, na której Jezus odbył wjazd do Jerozolimy, tudzież gałązki palmowe witających Go tłumów.
Zmęczeni wspinaniem się po schodach, stanęliśmy w otwartej furcie, za którą ciągnął się znowu korytarz, obiegający dokoła zabudowania klasztorne. Było tu cicho i martwo. Wesołe światło słońca, które przez powybijane okna padało na ściany, pełne niegdyś obrazów, oświetlało dziś albo spróchniałe ramy, albo sczerniałe płótna. Z pod sklepień zwieszała się opuszczona pajęczyna, bo pająki uciekły z pustek, gdzie nawet nie błąkała się żadna mucha. Za oknami, na czworobocznym dziedzińcu, wśród usychających drzew i bujnych ostów, było więcej gruzu niż trawy.
Na końcu korytarza, w niszy, stał ogromny krucyfiks, pod którym klęczał mnich w czarnym habicie, z głową podniesioną i rozłożonemi rękoma, jakby się rzucał do stóp krzyża, chcąc objąć święte drzewo. Wstrząsnąłem się.
— To posąg — rzekł sędzia.
Skręciliśmy. W drugim korytarzu stał rzeczywisty zakonnik w ciemnej sukni. Złożone na piersiach ręce wsunął w rękawy i patrzył na nas przygasłemi oczyma. Musiał to być człowiek bardzo stary; miał niewielką, białą brodę, czaszkę gładką i żółtawą jak kość, czoło pofałdowane podłużnemi brózdami.
Popatrzył na nas i usunął się w zagłębienie okna, mrucząc łaciński pacierz. Wziął nas za turystów.
— Dzień dobry księdzu — odezwał się sędzia.
— Niech będzie pochwalony — odparł starzec, nie podnosząc oczu.