Strona:PL Bolesław Prus - Nowele, opowiadania 05.djvu/149

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ma pani słuszność — rzekł Józef, zdumiony i zachwycony tem, co słyszał.
— Otóż widzi pan — mówiła Zosia — ale to sekret jak na spowiedzi...
— Traktuje mnie pani jak księdza? — zapytał cierpko.
— Nie. Uważam pana za ucznia i przyjaciela pana Łoskiego. Ach, gdyby Staś wdał się w was obu!... A on przecie bardzo kocha pana Łoskiego, a wczoraj powiedział mi, że nawet i pana pokochał. Choć u niego miłość krótko trwa. Dziś pan Byvataky, jutro Paulinka, pojutrze Podolak. Ale otóż jaki sekret chciałam panu powiedzieć. Tylko, panie: wieczna tajemnica!
— Będę szczęśliwy! — ledwie wyszeptał,
— Idę do czworniaków, panna Krystyna kazała mi zanieść orszadę choremu dziecku. Niech się pan nie boi, to nie zaraźliwa choroba... mnie nie wolno odwiedzać zaraźliwych.
— Ależ ja mam być lekarzem! — oburzył się Józef.
— Prawda, więc pan nie powinien bać się żadnej choroby. A teraz mój sekret... tylko panie, przed nikim! Chociaż... mógłby pan powiedzieć panu Łoskiemu. On także bardzo dobry do sekretu, ale ja go się wstydzę, bo mnie wyśmiewa.
— On?... panią?... On panią ubóstwia!... On życie oddałby za panią! — przerwał Józef.
Zosia spojrzała trochę zdziwiona i spuściła oczy. Szli parę chwil w milczeniu, potem Zosia znowu zabrała głos:
— Otóż to panu chciałam powiedzieć, pod największym sekretem, że cioci nie podobała się Paulinka, a bardzo, ale to bardzo złe wrażenie zrobił na niej pan Permski.
Józef spoważniał.
— Teraz — rzekł — muszę się pani przyznać, że i ja... do pewnego stopnia... podzielam opinje Permskiego.
— Co? — zawołała Zosia z przestrachem — pan chciałby wyrżnąć szlachtę i... i nas?