Strona:PL Bolesław Prus - Nowele, opowiadania 05.djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

leka i podszedł do Radcewicza. Józefowi zdawało się, że kleryk pobladł i zesmutniał.
„Jakie to wszystko dziwne!“ — pomyślał Józef, niedobrze wiedząc, czemu się dziwi.
— No, to i my chyba wyjdźmy — odezwał się Łoski, zaglądając do pokoiku.
— A przy której grupie staniemy? — zapytał Józef, uśmiechając się i wskazując na gromadki ludzi, zebrane przy pałacu.
— Ja zawsze między tymi, którzy pragną służyć... Wszystkim służyć — odpowiedział Łoski.
Józef znowu zarumienił się i uderzając pięścią w poręcz krzesełka, zawołał:
— Z panem to nawet pożartować nie można!
— Owszem, ze mnie można nawet żartować.
— Co?... I nie obraziłby się pan?...
Łoski wzruszył ramionami i rzekł po chwili:
— Wiesz, mój drogi, ja niekiedy myślę, że, skutkiem mieszczańskiego pochodzenia, jestem zupełnie pozbawiony ambicji. Bo czasem zdaje mi się, że nie umiałbym ani nienawidzieć, ani nawet obrazić się.
— A gdyby panu kto, naprzykład, narzeczoną zbałamucił?...
— Zrozumiałbym, że tamten budzi więcej sympatji, aniżeli ja.
— No, a gdyby... gdyby kto uderzył pana? — pytał Józef, blednąc.
— Mnie? — rzekł, jakby ze snu zbudzony Łoski. — A za cóż?
Stał na środku pokoju z rozłożonemi rękoma, zadumany, nie rozumiejący, za co chciałby go kto uderzyć.
„Święty!“ — pomyślał Józef i dodał głośno:
— Idźmy już, idźmy!...
Wyszli na dziedziniec.
— Ale... ale! — odezwał się Łoski, przypomniawszy so-