Strona:PL Bolesław Prus - Nowele, opowiadania 04.djvu/216

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— A teraz prowadź mnie tam! — szepnął jenerał, wskazując na fotel, stojący przy otwartem oknie.
I ten rozkaz spełniono.
Odległy zrazu grzmot stopniowo zbliżał się i potężniał.
Gosiewski przysłuchiwał mu się z jakąś dziką rozkoszą, a potem, spojrzawszy na sługę, rzekł z uśmiechem:
— My to znamy, stary!... co?...
— Znamy, panie!
Po chwili jednak na twarzy Gosiewskiego rozlał się wyraz głębokiej boleści. Starzec złożył ręce i wyszeptał, jakby do siebie:
— Szkoda tylko, że tak marna rzecz skraca mi życie. O, dzieci moje! żeby to wam chociaż szczęście przyniosło!
— Co pan mówi?... panie! panie!... — krzyknął Wojciech, widząc gwałtowną zmianę w rysach jenerała.
Ale starzec już go nie słyszał; oparł ręce na poręczach fotelu, wyprężył się i po chwili skonał. Z szeroko otwartych oczu na bladą i pomarszczoną twarz stoczyły się dwie łzy.
A tymczasem w okolicy szalał bój, zgrzytały bataljonowe salwy, a bronzowe paszcze armat dyszały taką wściekłością, że siwy zamek trząsł się od fundamentów aż do szczytu.
Wojciech ocknął się. Schwycił ciepłe jeszcze zwłoki swego pana, położył je na łóżku, ucałował po raz ostatni i wybiegł z sypialni.
Czas już był wielki.
Wprost bramy na polach, w kierunku nieco skośnym do gościńca rozwijały się jakieś długie, ciemne i najeżone stalą szeregi naprzeciw innych, stojących od strony zamku.
W kilkanaście sekund szeregi te otoczyły się obłokami niebieskawego dymu, z pośród którego trysnęły tysiące piorunów. Gromom tym wesoło wtórowały dźwięczne trąbki sygnalistów i piskliwe flety fajfrów.
Wojciech, stojący w jednem z okien wielkiej sali, usłyszał nagle brzęk szyb i gniewne syczenie kul koło uszu.