Strona:PL Bolesław Prus - Nowele, opowiadania 04.djvu/139

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Oto skutki naszego niedbalstwa!... — wrzeszczał Pijankiewicz. — Gałgany jesteście i basta!...
— Staraj się mówić w liczbie pojedynczej... — upomniał go Poniewolski.
Ostatni obraz był poprostu cudownem zjawiskiem. To chyba nie Stare Miasto, ale jakiś gród fantastyczny! Domy wszelkich możliwych, ale jasnych, delikatnych barw, okryte malowidłami i płaskorzeźbą niby szkatułki bezcenne. Treścią zaś malowideł: historja każdego domu i jego właścicieli od kilku wieków!... Rynek, zamiast zwykłych kamieni, wyłożony różnokolorową mozajką; na środku śliczny ogródek, płonący żywemi kwiatami. Pełno dzieci, uczniów, strojnych kobiet, cudzoziemców, którzy poto tylko przyjechali, ażeby zwiedzić nasze dziwo i złożyć hołd jego pięknościom i ciekawościom. Niektóre bowiem domy Rynku stały się muzeami zbiorów z całego kraju...
— Ot widzisz, że znowu Warszawa wykaraskała się! — rzekł Pijankiewicz.
Obraz zniknął, w naszym pokoiku ukazał się subjekt. Spojrzeliśmy na zegarki — już późno!... Zapłaciłem rachunek, zresztą niezbyt wielki, jak na takie nadzwyczajności...
— Ale też macie piękny kinematograf!... — odezwał się Poniewolski.
— Jaki, przepraszam, kinematograf?... — zapytał zdziwiony subjekt.
— No, ten co pokazuje Stare Miasto...
— Przepraszam, ale to chyba nie u nas...
— Co się masz tłomaczyć!... — przerwał Pijankiewicz, gwałtem wyprowadzając mego kolegę sybiraka. Poniewolski nazywa się.
Gdy znaleźliśmy się za progiem, usłyszałem, że subjekt mówi do drugiego:
— Rozmaitych pijaków zdarzało mi się spotykać: takich, co widywali djabły, węże, robactwo... Ale takiego, który zo-