Strona:PL Bolesław Prus - Nowele, opowiadania 04.djvu/136

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mu w fartuch kilka garści pieniędzy dla furmanów, za przywieziony towar.
Mniej więcej to samo powtarza się we wszystkich domach Rynku. Wszędzie sprzęty wytworne, bogate dywany, kobiety strojne w jedwab i drogie kamienie, kupcy dumni, za żelaznemi drzwiami beczułki srebra i złota. Bogactwo leje się wrotami i oknami.
Po mszy Rynek zapełnia się. Szlachta i szlachcianki, przekupnie uliczni, rycerstwo w wysokich butach z dźwięcznemi ostrogami, mnichy, księża świeccy, rzemieślnicy, mieszczanie, mieszczanki, żebracy, wszystko to dąży do sklepów, jedni za sprawunkami, inni za zarobkiem lub jałmużną.
— Zdaje się, że to będzie początek siedemnastego wieku,.. Piękna wtedy była Warszawa, co?... — wyszlochał Pijankiewicz, jedną ręką ocierając łzy, drugą podnosząc do ust kieliszek.
Obraz gaśnie i po chwili pokazuje się inny. To samo miasto, ale w Rynku jakiś niepokój. Tłum biegnie w stronę północną, słychać pośpieszny dźwięk dzwonów. Wkrótce nad domami ukazują się gęste kłęby czarnego dymu i jaskrawe płomienie, które wypełniają cały widok.
— To ten pożar, co go Litwini zrobili!... — szepcze Pijankiewicz.
— O... dałbyś spokój!... — gromi go rozezłoszczonym głosem Poniewolski.
A ja, serce moje, nic... tylko patrzę... słucham i zalewam się łzami. Już nie mój cudny śpiew tak mnie usposabia, ale wspomnienia... Cóżto było?... Gdzież to jest?...
Ciemno-krwawe tło obrazu poczyna się wyjaśniać. Dym powoli opada, a na miejscu przebogatych domów widać okna bez szyb, ściany czarne, sterczące kominy, a w mieszkaniach stosy kamieni i opalonego drzewa.
— Wtedy było gorzej w Warszawie aniżeli dziś!... — szepnął Pijankiewicz.