Strona:PL Bolesław Prus - Nowele, opowiadania 04.djvu/076

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— On tak do dziś dnia straszy ludzi... — wtrącił pan Ludwik.
— Słuchaj-no pan dalej — ciągnął pan Józef — „Moja matka — odpowiedział Adamczyk — nie ma żadnej emerytury, ale jeżeli chcesz, to moglibyśmy podzielić się temi pieniędzmi...“ „Czem się tu dzielić? — krzyknął Ziewalski. — Trzeba też mieć trochę wstydu w oczach: to stypendjum jest szlacheckie, a tyś przecie nie szlachcic...“ „A niechże was dwieście pięćdziesiąt djabłów porwie! — odpowiedział mu Adamczyk. — Nie chcę waszego stypendjum, choćbym miał z głodu umrzeć...“ Mówił mi Adamczyk, że po wyjściu Ziewalskiego ów zapłakał, ale — tego samego dnia rzucił szkołę, w której nawet wpisu nie mógł zapłacić i — wrócił do naszego Komorowa, gdzie ze względu na dawną znajomość, odrazu wyrobiliśmy mu miejsce.
Pracował dwa lata wzorowo; tylko dyrektor zarzucał mu, że co pół roku zmienia warsztaty. Zaczął od ślusarni, przeszedł do kuźni, potem do stolarni, ze stolarni do giserni... A ile miał czasu wolnego, uczył się w dalszym ciągu rysunków, matematyki, języków... Zarabiał czterdzieści do pięćdziesięciu rubli miesięcznie, mieszkał u matki i żył jak pustelnik, ciągle odkładając pieniądze do naszej kasy.
W parę lat musiał iść do wojska. Myśleliśmy, że się zmarnuje. Gdzietam; zdał egzamin i został oficerem. Znowu myśleliśmy, że już będzie pilnował się karjery wojskowej. Gdzie zaś. Wrócił do fabryki i jeszcze przez trzy lata pracował to jako majster w warsztatach, to jako rysownik w biurze.
Teraz wszyscy zwrócili na niego uwagę, sam dyrektor zaczął go przyjmować u siebie i może nawet oddałby mu jedną ze swych pięciu córek... Ale Adamczyk nie myślał o żeniaczce i pewnego dnia — pożegnał nas. Wyjechał do Mitweidy...
Proszę pana, tam — w pół roku poznali się na nim i dali mu posadę przy warsztatach, skutkiem czego miał darmo nau-