Gdy Ahamkara, przymrużywszy oczy, ciągnął dym nargili, Władysław oparł na stole zwierciadełko i z uwagą zaczął się wpatrywać. Z początku widział odbite ściany gabinetu i lampki elektryczne; powoli jednak obraz zamglił się i zniknął, a jego miejsce zajęły wizerunki nieznanych miejsc i osób, jakieś dramaty... Milerowi zdawało się, że patrzy na kinematograf nowego rodzaju i że ktoś, stojący za nim, czy może w nim samym, udziela mu cichym głosem objaśnień.
...Piwiarnia w małem miasteczku poznańskiem, zapełniona rolnikami, rzemieślnikami, handlarzami... Wszystko rodowici Prusacy, których sprowadzono na ziemie polskie. Ludzie ci, po całych dniach, bawią się, jedzą, piją, rozmawiają i śpiewają. Od kilku już lat cieszą się, że ziemia przechodzi z rąk przeklętych Polaków w posiadanie rzeczywistych pruskich patrjotów. Wznoszą toasty za pamięć Bismarcka i Bülowa i śpiewają ogromnemi głosami, że ojczyzna niemiecka może być spokojna, ponieważ nietylko nad Renem, ale i nad Wartą czuwa straż nieusypiająca.
Niekiedy w piwiarni ukazuje się pruski urzędnik (typ dotychczas nieznany w państwach), którego obowiązkiem jest czuwać nad sprawowaniem się, a nadewszystko nad patrjotyzmem kolonistów. Urzędnik ów przypomina bawiącym się, że zbyt długo przesiadują w knajpach, trwoniąc czas i pieniądze, zamiast pracować. Ale biesiadnicy odpowiadają mu, że oni nie przyjechali tu do pracy, ale do strzeżenia honoru i bezpieczeństwa Niemiec. Robota należy do polskiego bydła, które, dzięki pruskiemu dozorowi i naukom, wcale niezgorzej wypełnia obowiązki. Potem zapraszają urzędnika na „bombę“, którą on przyjmuje łaskawie, wśród okrzyków: hoch!... i hura!...
...Polaków w Poznańskiem coraz mniej, pruscy koloniści ucztują coraz gorliwiej, już nietylko w piwiarniach, ale we