Strona:PL Bolesław Prus - Nowele, opowiadania 03.djvu/077

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i kaszlaniem. Kasjer spojrzał na niego z pod oka i w znaczący sposób ruszył brwiami.
— Cóżto było? — pochwyciła mama.
— Opowiem państwu, bo to, co mi się trafiło, wygląda na wyjątek z historji Rinaldiniego. Nadzwyczajne wypadki — i tragiczne... Bardzo tragiczne!...
Poprawił się na fotelu, odchrząknął i mówił:
— Otóż, przekonałem się na swoje własne oczy, że nasz pustelnik, ten z za olszyny, jest rzeczywistym szpiegiem... I to bardzo niebezpiecznym...
Pan Dobrzański podniósł się z krzesła, ale Władek mrugnął na niego.
— Z ukrycia — ciągnął kasjer — widziałem, jak do jego chaty wstępował oficer z kilkoma żołnierzami i długo z nim rozmawiał. Ale to nic. Widziałem go bowiem drugi raz, jak, dobrze po północy, wracał z miasta. Byłem pewny, że znowu chodził porozumiewać się z wojskiem...
— Wojska już nie było — wtrącił gniewnie nauczyciel.
Lecz mama spojrzała, i umilkł.
— Nie jestem obowiązany wiedzieć o tem, czy wojsko było lub nie — odparł kasjer rozdrażnionym tonem. — Dla mnie wystarcza, żem widział szpiega, który idzie tam, gdzie spodziewa się znaleźć wojsko.
Brat niespokojnie poprawił się na łóżku i słuchał.
— Com przebył w tych jarach przez całą noc, trudno opisać — mówił kasjer. — Dosyć, gdy powiem, że za każdym krzakiem widziałem co najmniej dwu nieboszczyków...
— To nerwowe — odezwał się brat, przygryzając usta.
— To jeszcze nic. Widma były, znikły i basta. Ale nad ranem zdarzyła się gorsza rzecz: otoczyło mnie kilkunastu zbrojnych...
— „Kto panowie jesteście?“ — pytam.
— „My, widzisz kim jesteśmy — odpowiedział jeden — ale kto ty jesteś i co tu robisz?...“