Strona:PL Bolesław Prus - Nowele, opowiadania 03.djvu/072

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Bóg policzy ci to za dawne winy — głucho odezwał się nauczyciel.
Starzec nagle wyprostował się.
— Winy?... — spytał, bystro patrząc na pana Dobrzańskiego. — Od piętnastu lat dźwigam ciężar jakiejś winy, ale może dopiero ty, dawny kamracie, powiesz mi: com ja komu zawinił?
Służyliśmy razem, pamiętasz? Odznaczyliśmy się jednakowo... A kiedy wyszliśmy z kraju, cierpiałem nędzę gorszą, niż dziesięciu takich jak ty... Powiedzże teraz: na jakiej zasadzie — ty — robisz się moim spowiednikiem i obiecujesz mi odpuszczenie win?... Jakich?... Nazwij człowieka z pomiędzy żywych czy umarłych, któryby jedną łzę uronił z mego powodu?... Nie zważaj na tych świadków — dodał, wskazując na matkę i brata. — Owszem, niech dowiedzą się, co myśleć o mnie...
Nauczyciel wystąpił krok naprzód.
— Prawda — odparł — służyliśmy razem. Byłeś waleczny i zdolny. Ale na emigracji szatan cię opętał...
— No, i cóż zrobił ze mną ten szatan?
— Siałeś niezgodę... osłabiałeś ducha...
— A tak — westchnął starzec. — Ja osłabiałem, ale zato wy umacnialiście go. Zaręczaliście, że pomogą Francuzi; ja twierdziłem, że nie pomogą. Czy pomogli?... Wierzyliście w ruch piętnastu miljonów chłopów, a ja nie wierzyłem. Gdzież dzisiaj są te miljony?... Dowodziliście, że rękami weźmiecie karabiny, a karabinami armaty, a ja was przekonywałem, że sto karabinów znaczy więcej, aniżeli tysiąc gołych rąk. Zakrzyczeliście mnie. A teraz — masz odpowiedź!...
I wskazał krwawe piętna chustki, którą brat miał związane czoło.
Nauczyciel spuścił głowę. Matka przytulona do brata drżała, a mnie zdawało się, że między dwoma starcami odbywa się jakiś wielki sąd.