Strona:PL Bolesław Prus - Nowele, opowiadania 03.djvu/056

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Teraz dopiero usłyszałem na ulicy głos z ludzkiej piersi; ktoś przeciągle ziewnął: „A... a... a!...“
Potem i turkot przycichnął, po raz drugi odezwał się szmer jednostajny i toczenie się chwilami przerywane — i zwolna wszystko umilkło. A wtedy zauważyłem, że pod ścianą domu na dziedzińcu ktoś mówi jękliwym głosem: „Święty Boże, święty mocny, święty a nieśmiertelny, zmiłuj się nad nami...“
Nie mogłem wytrzymać. Wstałem z łóżka i z wyciągniętemi rękoma, potykając się w ciemności o sprzęty, wyszedłem z pokoju do sieni, mówiąc przyciszonym głosem:
— Mamo!... gdzie mama?...
Uderzyłem ręką o drzwi, wychodzące na podwórze, ale drzwi były zamknięte. Już chciałem wołać, ażeby kto przyszedł, gdy wtem padło na mnie z góry skąpe światło. Przypomniałem sobie pokoik na strychu i wdrapałem się tam po schodach, które za każdym krokiem żałośnie skrzypiały.
Stanąłem przy oknie. Owiał mnie świeży oddech nocy, i pierwszy, niepojęty strach zaczął stopniowo zmniejszać się, przechodząc w ciekawość.
— Nic niema — mówiłem w duchu. — Zwyczajni jacyś ludzie idą i jadą...
I wytężyłem wzrok, kierując się odległym szmerem, który jeszcze dolatywał od czasu do czasu. Noc nie była ciemną, ani pochmurną; był to raczej szary zmrok, nad którym unosiło się czarne niebo, słabo iskrzące gwiazdy, a nisko, nad horyzontem, pasek księżyca w ostatniej kwadrze, wąziutki i ponury. Przy tem świetle zobaczyłem coś, o czem nie marzyłem nawet we śnie. Na bocznej drodze, w lewo od naszego domu, sunęła między polami olbrzymia żmija!... Głową już sięgała samotnej chaty, a ogon jeszcze krył się w olszynie. Wypełniała całą szerokość drogi, czołgając się powoli, w ogromnych skrętach. Od olszyny zginała się na prawo, od jaru wielkim łukiem zwracała się w lewo, około chaty znowu w prawo. Miejscami zapadała