Strona:PL Bolesław Prus - Nowele, opowiadania 03.djvu/046

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Napiszę do znajomych, dowiem się o jego adres, i — niech najgorsze czasy przesiedzi w domu.
Nauczyciel wstał od stołu, oglądając się za czapką. Matka także podniosła się i przelotnie spojrzała w okno.
— Gdzie pan idziesz? — spytała.
— Napiszę list — odparł.
W tej chwili, za oknem, poślizgując się na śniegu, albo grzęznąc w błocie, zwolna wlókł się stary człowiek, którego nazywano zdrajcą. Pan Dobrzański nie widział go, ale matka spostrzegła. Drgnęły jej usta, i na twarz wystąpił rumieniec.
— Cóżto, wahasz się pani? — spytał zdziwiony nauczyciel.
— Nie.
— Zatem — rzekł — powiem mu tak: matka pod błogosławieństwem nakazuje ci, ażebyś natychmiast wrócił.
— Nie.
— Więc nie pisać?...
— Owszem.
— Więc cóż pisać?... — rzucił się nauczyciel.
— Napisz pan — szepnęła, łkając — że matka posyła mu swoje błogosławieństwo, o którem zapomniał...
I opuściła pokój.
Nauczyciel stał jak automat, bezmyślnie patrząc na drzwi. A gdy niańka zebrała talerze, głośno przeżegnał się i zaczął zwykłą modlitwę poobiednią:
„Dziękujemy Ci, Panie Boże, za Twe dary...“
Nagle przerwał, machnął ręką i wyszedł. Widać nie skończył modlitwy dlatego, że na obiad jedliśmy tylko zupę, a pierogi z powidłami zostały.
Tego samego wieczora zebrali się u nas państwo burmistrzowie z córkami i pani majorowa z wnuczkami, ażeby mamę rozerwać. Panie miały miny jak na pogrzebie. Potem przyszedł pan Dobrzański, podano herbatę i zaczęto rozmawiać. Panny utyskiwały, że niedługo zabraknie kawalerów, jeżeli wszyscy pójdą na wojnę, a pan prezydent rzekł: