Strona:PL Bolesław Prus - Nowele, opowiadania 03.djvu/033

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Chłop powoli wziął do rąk garnczek i postawiwszy go na ławce, rzekł do przybyłego:
— Namcie ta...
Potem odszedł w najdalszy kąt kuchni i zachmurzony usiadł na pieńku.
Śnieg wciąż bił w okna, a na kominie, pod wpływem zawiei, chwilami przygasał ogień.
Stary człowiek zatoczył się ku ławce i począł pić gorące mleko. Matka ze mną cofnęła się do jadalnego pokoju, a za nami Łukaszowa, szepcząc:
— Cóż on tu chce nocować?... Przecie chyba pani nie wypędzi dla niego nawet psa z budy na taki czas, a ludzie pod jednym dachem spać z nim nie będą.
Taki człowiek — dodała po pauzie niańka — na kogo spojrzy, to mu nieszczęście sprowadzi. Nawet drzewo usycha, kiedy on dotknie go ręką. Bóg go przeklął, a ludzie rady na to nie znajdą nijakiej...
Matka, skrzyżowawszy ręce, chodziła po pokoju wzburzona. Z kuchni dolatywało trzeszczenie palącego się drzewa i mlaskanie ust starego człowieka, który dmuchał w garnczek i chciwie pił.
Wtem z ulicy do pokoju wpadł jakiś blask, i jednocześnie usłyszeliśmy głośne wołanie:
— Ho! ho! bywajcie!...
— To mój chłopiec — odezwał się stary człowiek w kuchni.
Walek wybiegł na dziedziniec i po krótkiej rozmowie sprowadził nowego gościa. Przybysz trzymał w ręku zapaloną latarnią i od stóp do głów był zaśnieżony. Gdy się otrząsnął nieludzkim ruchem, spostrzegłem, że miał włosy podobne do kudłów, które mu zasłaniały czoło i część twarzy, i że za odzież służyły mu straszne łachmany. Nigdy nie widziałem takiego zbioru szmat, owiązanych powrozami w pasie i na nogach.