Strona:PL Bolesław Prus - Nowele, opowiadania 03.djvu/022

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Więc przynajmniej — nie drzyj się pan, śpiewaj cicho — zwrócił się burmistrz do kasjera.
— Cóż znowu tatko mówi! — oburzyła się najstarsza córka. — Jak można taki piękny śpiew nazywać darciem się?...
— Już to pan prezydent kroi na naczelnika powiatu — wtrącił ironicznie pan kasjer. — Niema strachu, niema! Jeżeli kto, to ja powinienbym najpierwej paść ofiarą...
— I padniesz, padniesz!... — odparł burmistrz. — Ta największy w mieście rewolucjonista — szepnął do księdza.
Pan kasjer, zadowolony publicznem uznaniem jego rewolucyjności, wyprężył nogi tak, że wydawały się jeszcze cieńsze niż zwykle. Utopił wzrok w starszej pannie burmistrzównie i śpiewał półgłosem:

Już w gruzach leżą Maurów posady,
Naród ich dźwiga żelaza;
Bronią się jeszcze twierdze Grenady,
Ale w Grenadzie zaraza.
Broni się jeszcze z wież Alpuhary
Almanzor z garstką rycerzy...

— Prześliczne! — zawołały panny chórem, patrząc na wywrócone oczy pana kasjera.
— Co to jest? — spytał niespokojnie pan burmistrz.
— Mickiewicz! — odpowiedział pan kasjer.
— Mic-kie-wicz?... Przepraszam państwa, ale — wychodzę! Ja — mówił pan burmistrz, bijąc się w piersi — ja zbyt wiele chcę zrobić dla kraju, ażebym miał ginąć za wiersze.
— Cóż pan widzisz złego w tej piosence? — zapytał niecierpliwie proboszcz.
— Co?... jegomość tak dobrze wie o tem jak ja! — odparł pan burmistrz. — A nuta?... Nuta, panie, jest taka, że gdyby mi ją zagrała kiedy kapela wojskowa, pierwszy, panie, wyszedłbym na rynek w czerwonej konfederatce. Tak! niechby mnie zastrzelili, porąbali, roztratowali...