Pan Paweł, adwokat, wrócił do domu z wesołego obiadu.
Była czwarta po południu, w dzień zimowy. Na ulicy śnieg, sypki jak pierze, leżał tak grubo, że tonęły w nim kalosze największego kalibru.
Niebo znikło, nad dachami zwieszały się chmury gęste, szare, bezładne. Powietrze przesiąknięte było wilgocią, która nie znalazłszy dość miejsca na ulicach, wciskała się do kominów, do mieszkań, właziła przechodniom pod czapki, za kołnierze, w rękawy, nareszcie w płuca i mózg.
Zapewne skutkiem tego pan Paweł wrócił do domu jak struty. Z niesmakiem wyobrażał sobie obiadową polędwicę, uczuł wstręt do indyka, a o szczupaku nie mógł myśleć. Gdy zaś przypomniał sobie dopiero co wypite wina węgierskie, szampańskie i hiszpańskie, wstrząsnął się...
Przeklęta wilgoć zepsuła mu obiad.
Adwokat był chory. Zdawało mu się, że w salonie jest zimno, choć do pieca nie można było ręki przyłożyć. Spojrzał na termometr: piętnaście stopni, więc zimno nie jest. Usiadł na fotelu i kiedy dotknął aksamitu, uczuł dreszcz.
Wziął się za puls — bije prędko. Wziął się za głowę — gorąca. Przy niepewnem świetle kończącego się dnia zajrzał w lustro i spostrzegł bladość na twarzy, a w oczach osłupienie. Uczuł znowu dreszcz, zawrót głowy, ból w kościach...
— Ej! czy to nie tyfusik? — mruknął. — Przeklęta wilgoć.
Zdjął surdut i włożył ciepły szlafrok. Pomyślał o pomocy lekarskiej, ale na nieszczęście służącego nie było. Uzbroił się więc w cierpliwość — i legł na szezlongu w salonie.
Strona:PL Bolesław Prus - Nowele, opowiadania 02.djvu/205
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.
NAGRODA DOCZESNA.