Strona:PL Bolesław Prus - Nowele, opowiadania 02.djvu/182

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

lały posłałem nad ranem do felczera. Mrowie mnie przechodzi, kiedy myślę o tym łajdaku! Ledwiem posłał, patrzę, wchodzi fircyk. Łeb rozkocutany, zielony krawat przy nocnej koszuli, mankiety brudne i rozpięte.
— Umiesz pan rwać zęby? — pytam go.
— Jak anioł, panie! — mówi i kładzie mi całą pięść w gębę. — Był taki brudny, powiadam ci, że aż mi w nosie zakręciło!
— Który to ząb? — pyta.
— Trzonowy na prawo!
— Aha! już go mam.
Założył hak, owinięty nie wiem już w co: w chustkę od nosa, czy w używaną skarpetkę i nim zdążyłem rękę podnieść...
Traf!
Myślałem, że mi łeb pęka... spojrzałem... Kajdaniarz! kryminalista! wyrwał mi najzdrowszy ząb, jaki miałem.
Chciał mi podać wody do ust, alem go strzelił w ucho tak, żem sobie wskazujący palec wywichnął. Później kazałem go za schodów zrzucić i od tej pory za żadne skarby świata nie rwałbym zębów.
O mój ząb! znowu boli!
Plunio nie odpowiedział nic. Wyszedł tylko do przedpokoju, a w pół godziny później ukazał się w sypialni Norcia jakiś elegancki, wyperfumowany pan, z małem czarnem pudełkiem w bocznej kieszeni surduta.
— Co to jest? — zapytał zdziwiony Norcio.
Przybyły pobiegł ku niemu i schwycił go za rękę.
— Pan dobrodziej cierpi na ząbek? — rzekł.
W tej samej chwili wsunął mu dwa palce w usta i zaczął mówić:
— Aha! wiem... Trzonowy z prawej...
Norcio odepchnął go tak, że aż przyzwoity nieznajomy oparł się na przeciwległej kanapie.