Strona:PL Bolesław Prus - Nowele, opowiadania 02.djvu/071

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ruch ten był nadto znaczącym, a paczka zbyt podejrzaną, aby Edmund nie zwrócił na nią uwagi.
— Co to znaczy? — wykrzyknął, zbliżając się do Piotra.
— Gwałtu!... Złodziej!... Ratunku!... — począł wrzeszczeć kapitalista, chowając paczkę pod szlafrok.
— Moje pieniądze! — zawołał Edzio i wyrwawszy kapitaliście jego mały pakunek, chciał uciekać.
— Morderca! — wył Piotr, chwytając za skraj paletota.
Edzio raz i drugi kopnął finansistę, ale napróżno. Piotr upadł wprawdzie, lecz paletota nie puszczał i wlókł się za swym napastnikiem jak raniony pies, który wpił zęby w szczwanego dzika.
Na schodach rozległo się szybkie stąpanie.
— Ratunku! — krzyczał Piotr.
W uchylonych drzwiach ukazała się twarz jakiejś dziewczyny.
— Stróża zawołaj! policji!... — błagał leżący na ziemi kapitalista.
Dziewczyna znikła.
— Ha! podła duszo!... — zaklął Edmund. — Nie chcesz oddać mego, więc masz...
I rzucił paczkę w otwarty piec. Płomień w jednej chwili objął ceratę.
Teraz pan Piotr uwolnił Edmunda i skoczywszy do pieca, bez wahania wsunął obnażone ręce w ogień. Ale młodzian chwycił kapitalistę za kark i odepchnął go na środek pokoju.
Kilkadziesiąt tysięcy rubli gotówką i weksle dłużników płonęły tak szybko i wesoło jak stos zużytych rękopismów, albo miłosne listy od kochanki, która się już zestarzała.
— Złodziej! — jęczał Piotr, dmuchając na poparzone ręce.
— Nie oszukuj ludzi uczciwych, łotrze! — odparł Edzio i niezatrzymywany opuścił pokój.