Strona:PL Bolesław Prus - Nowele, opowiadania 01.djvu/251

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Pan Adam, jak wszyscy ci, nad którymi ciąży wyrok zagłady, był marzycielem. W długiej bezczynności, trwającej przez kilka pokoleń, dziedzicznie a nadmiernie rozwinęła się w nim fantazja, tak, że bardzo często do halucynacyj dochodził. I teraz oto zdawało mu się, że samotny gabinet jego poczynają zapełniać ludzie znani i nieznani, dalecy i bliscy. Każdy z nich pytał go o coś, zarzucał mu coś, przedstawiał albo szydził, zupełnie jak ta gawiedź wielkomiejska, która się opinją publiczną nazywa.
— Więc mogę odpocząć? — pytał syn.
— Niepodobna! — odpowiedział Adam. — Jest to chwila, w której ród nasz może wszystko odzyskać, lub wszystko stracić — na zawsze.
— Co za ród? — wtrąciła jenerałowa z westchnieniem. — Jestem prawie pewna, że dzieci Mieczysława będą miały wypukłe oczy i tłuste podbródki. Zupełnie jak ten Rudolf! — i zażyła tabaczki.
— Przytem — tłomaczył się Adam — cóż będziemy robili, jeżeli Rudolf małżeństwo zerwie?
— Ja będę inżynierem — odparł syn — w każdym więc razie utrzymać was potrafię.
— Będzie rysował i rachował ten kochany chłopiec i za to mu zapłacą. Jakie okropne czasy! — odezwała się jenerałowa. — Jestem pewna, że Zencio nigdy się tak nie skompromituje.
— Mój synu — mówił Adam — mnie przecież nie o utrzymanie chodzi, ale o sławę rodu.
— Rody zarówno — odezwał się ktoś obcy — wznoszą się i odradzają przez pracę i zasługę. Przodkowie twoi pracą i zasługą dobili się majątków i rozgłosu. Wy więc myślcie o tem tylko, aby społeczeństwu służyć, a ono was samo uświetni.
— W imię Ojca i Syna! — zawołała jenerałowa — ależ to jakiś jakobin.