Strona:PL Bolesław Prus - Nowele, opowiadania 01.djvu/188

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Mąż mój życzył sobie koniecznie, ażeby państwu powinszować... — szepnęła sędzina. — Wielka to pociecha dla państwa...
— O tak, pani! — westchnęła burmistrzowa — już nas teraz nie dosięgnie ani złość, ani szykana ludzka...
— Mężu, możebyśmy już wyszli?... Nie zabierajmy państwu czasu! — odezwała się błagalnym głosem sędzina.
— O, my czas mamy! Właśnie cały dzień dzisiejszy przeznaczyliśmy na odbieranie powinszowań od osób łaskawych... — odparła burmistrzowa, uśmiechając się pogardliwie.
Zatrajkotała żydowska bryka, z której wysiadł biedny Ludwik, obciążony tortem wielkim, jak przednie koło wozu. Korzystając z okoliczności, sędzina powstała, a sędzia, zbliżywszy się do burmistrza, szepnął:
— Jeżeliby jakie kwestje prawne wynikły, to rekomenduję panu mego krewniaka Dyrdymalskiego, adwokata...
— Może państwo nasz tort zechcą zobaczyć? — spytała burmistrzowa. -— Bardzo proszę... bez żadnych ceremonij, tak, jakbyśmy dwustu tysięcy nie wygrali!
Znękana sędzina pożegnała się w milczeniu, błagając Boga, aby jej dnia zemsty dożyć pozwolił.
— No! — zawołała burmistrzowa do wchodzącego z tortem Ludwika — ciesz się! Wygraliśmy dwieście tysięcy...
Ludwik o mało, że tortu na ziemię nie upuścił.
— Musisz być kontent? — spytała złośliwa burmistrzowa. — Będziesz już wolny jak ptak, bo my wyjeżdżamy!... Nikt ci nie będzie prawić morałów, zachęcać do pracy, wyrzucać plotkarstwa... A może znajdziesz gdzie robotę korzystniejszą, może ci dadzą lepszą pensją... może się z jaką obywatelską córką ożenisz?...
Ludwikowi łzy zakręciły się w oczach; poczerwieniał i wyszedł do swojej stancyjki, tłumiąc łkania. Z jakiego jednak powodu, dobrze nie wiedział.