Strona:PL Bolesław Prus - Nowele, opowiadania 01.djvu/116

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

a on jak strąci za komorne, to i nic nie dostanę, choć mi na gwałt trzeba pieniędzy.
— Ii... bo to prawda! Tu rozmaici mieszkiwali, to zduny, to stolarze; każdy był staremu cości winien, a on nikomu nie strącał. To dobry chłop, ino taki, że z wierzchu jeżem odziany!
Dziewczyna objaśnień tych wysłuchała z radosnem zdziwieniem. „Mój Boże! — myślała — jak to ludzi posądzać nie trzeba. Stary niby to zły jak pies, a tu stróż go chwali, który zna się przecież na rzeczy!“
Po tym monologu ogarnęła się nieco i poszła do gospodarza.
Tam czekały ją same niespodzianki. Gniewliwy starzec wyszedł z domu; zamiast niego zastała dwie ładne i wesołe panny, tudzież miłego, sześcioletniego chłopczyka, przy drugiem śniadaniu. Panna Helena poczęstowała ją herbatą, panna Klementyna pożartowała z nią, a mały Jaś dał jej buzi i krzesełko.
Po śniadaniu wzięto się do mierzenia i krajania. Zapytana o cenę sukni, Zosia powiedziała pięć rubli, na co obie panny zgodziły się bez wahania. Potem proszono Zosię, aby uszyła suknią na jutro przed wieczorem, a przyniosła do miary z rana. Potem obie panny pożegnały ją bardzo uprzejmie, a grzeczny Jaś pokazał jej gutaperczanego mężczyznę, który posiadał tę godną uwagi własność, że ściśnięty za którąkolwiek część ciała wydawał głos nieludzki.
Nad wyraz zachwycona szwaczka opuściła mieszkanie. Na schodach jednak spotkała się z pewnym grubym, sapiącym jegomością, który patrząc na nią krwawemi oczyma, ryknął:
— Ho! ho!... To widzę moja lokatorka, która komornego nie płaci? Za dwa dni wytoczę pannie proces, zniszczę, zrujnuję... jak Pana Boga kocham!
Wypowiedziawszy tę straszną groźbę, tłuścioch poszedł na górę, a Zosia pomyślała:
— Krzycz ty sobie, staruchu, krzycz, już ja cię teraz znam!... Poproszę panny Heleny, to mi będzie dawać robotę