Strona:PL Bolesław Prus - Nowele, opowiadania 01.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ojciec oburzył się i trzymając fajkę jak król treflowy berło, rzekł:
— Nie lubię tego rodzaju rachunków. Szwaczka jest biedna i musi żyć; pieniądze więc, które zarobi, oddasz jej do ręki, a moją należność wyciśnie z niej sąd i komornik!...
Obie panny wybuchnęły śmiechem, co niesłychanie obraziło Gwizdalskiego, który począł rzucać się i przysięgać, że za kilka dni wtrąci szwaczkę do więzienia na całe życie. Uspokojono go jednak, i narady posunęły się dalej.
— Jakążbyś mi radziła suknią? — zaczęła Helenka.
— Jakto jaką? — przerwał ojciec. — Suknia powinna być biała z przyzwoitem wcięciem.
Panny znowu w śmiech, poczem zabrała głos Klimcia i poczęła mówić obecnym o falbanach i wodach, bertach i baskinach. Tłomaczyła dalej znaczenie fartuszka i szarfy i bardzo stanowczo domagała się, aby Helenka miała przy staniku bukiecik, a na głowie niebieskie kwiaty.
Stary z początku słuchał uważnie, w połowie jednak dyskursu począł niespokojnie spoglądać na okno, a w chwili, gdy panna Klementyna dotknęła kwestji bucików, zerwał się z fotelu i ryknął:
— On tam jest!... słyszę go!...
— Kto? co?... — pytały panny.
— Cukiernik na podwórzu!... Damże ja mu teraz za moją piwnicę!...
I z temi słowy pobiegł na dół.
Dziewczęta, znając Gwizdalskiego, były zupełnie spokojne o życie, zdrowie i droższy od obojga — honor cukiernika. Nic więc dziwnego, że Helenka głosem całkiem spokojnym spytała Klimci:
— Cóżto, podobno zaangażowałaś pana Artura do pierwszego kontredansa?
— Ja? — odparła zdumiona Klimcia. — Któż ci to powiedział?...