Strona:PL Bolesław Prus - Nowele, opowiadania 01.djvu/068

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

pokoju Marji. Łóżko jej znalazłem posłane, tablicę startą, miskę umytą, lecz lokatorki już nie było.
W tej chwili, panowie, uczułem to, co czuć musi korek, gdy w istotę jego wszrubowują trybuszon... „Czy choć aby wyzdrowiała?...“ — pomyślałem.
Na korytarzu spotkałem szwajcara, który miał jak zwykle minę Aleksandra Macedońskiego; przeszedłem obok szarytki, która, ze spuszczonemi jak zwykle oczyma, niosła komuś kubek z lekarstwem, lecz o Marję pytać nie śmiałem. Zdawało mi się, że gdy wymówię to imię, wstyd ściśnie mi gardło tak, że nie będę mógł więcej słowa przemówić.
Należało jeszcze zajrzeć na sale ogólne.
Wszedłem do największej, którą od kilku dni zajmowali mężczyźni.
Paliło się w niej parę łojowych świeczek. Jeden chory wciskał w łapę posługaczowi dyskę i bilecik, prawdopodobnie miłosny. Dwaj inni kłócili się o porcją, którą jeden zjadł drugiemu w chwili, gdy tamten spoczywał na łonie Morfeusza. Jeszcze dwaj inni, ubrani w sukienne szlafroki, pantofle z drewnianemi podeszwami i szlafmyce podobne do głów cukru, grali w warcaby zrobione z ośródków chleba i bułki. Na drugim wreszcie końcu sali, felczer stawiał bańki jakiemuś otyłemu mężczyźnie, który wzdychał jak wół, a klął jak potępieniec.
Łatwo odgadnąć, że Marji w tem towarzystwie nie było.
Poszedłem do oddziału kobiecego, lecz stamtąd musiałem się cofnąć już ode drzwi. Na łóżku jakiejś chorej staruszki siedział ksiądz w komży, obok zaś klęczała siostra z gromnicą w ręku. Żółta jak wosk kandydatka do wiekuistej podróży widocznie była już na wsiadaniu.
Pojmujecie, szanowni koledzy, że widok ten nie mógł mnie natchnąć dobremi przeczuciami. Grajcarek boleści wświdrowywał mi się coraz głębiej w serce, puls bił prędzej niż zwykle, słowem, czułem się bardzo nieszczęśliwym.