Strona:PL Bolesław Prus - Nowele, opowiadania 01.djvu/056

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— No, ale może was nudzi to opowiadanie? — spytał nagle patron.
— Bynajmniej! Gdzież znowu!... — zaprzeczyli słuchacze.
— Ha! jeżeli tak, panie dobrodzieju, to słuchajcie dalszego ciągu.
W stancyjce było nas ośmiu, lecz wyszło nas tylko siedmiu, potem na mieście zrobiło się sześciu, a na rogatce zostało tylko pięciu. O ile pamiętam, kpinkowaliśmy sobie całą drogę, stopniowo jednak gardła nam jakoś chrypły, dowcip zakulał na powagę, a u wrót cmentarnych skończyło się na tem, że wszyscy, z wyjątkiem pogwizdującego Stefana, zdjęliśmy, panie dobrodzieju, czapeczki i przeżegnali się z większą niż kiedykolwiek pobożnością.
Szanowny mówca, zapewne dla nadania dźwięczności swemu głosowi, coraz częściej podnosił szklankę do ust, choć jako człowiek wstrzemięźliwy niewiele połykał odrazu.
— Kiedyśmy się znaleźli za cmentarnym murem, rzetelnie powiadam, że nam w pierwszym momencie tchu, panie dobrodzieju, zabrakło. Cmentarz zupełnie inaczej wygląda w dzień, a inaczej w nocy...
Księżyc jakoś wtedy nie świecił, wiatr wiał... Kiedyśmy jeszcze szli prędko naprzód i każdy o własnym strachu myślał, było jako tako, ale kiedyśmy się już znaleźli na środku...
Patron znowu łyknął ogrzewającego likworu.
— Cmentarz w porze nocnej, powiadam wam, to nie chychy! Przed tobą groby, za tobą groby, na prawo i na lewo także groby, pod tobą resztki, panie dobrodzieju, ludzkie, a nad tobą być może rój duchów... Ten krzyż pokazuje ci, że pod nim leży, panie dobrodzieju, umarły, ten kamień, zdaje ci się, że przyciska nieboszczyka, który inaczej wychyliłby, panie dobrodzieju, na świat głowę; te drzewa i krzaki, wykarmione krwią i ciałem, pochylają się tak jakby ci w oczy, panie dobrodzieju, spojrzeć lub do ucha szepnąć coś chciały...
Patrząc na garbate mogiły, przypomniałem sobie kretowi-