Strona:PL Bolesław Prus - Kłopoty babuni.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Rozkaz spełniono, gdy wtem...
— Nooo! — wrzasnęła znowu pulchna kucharka i... rybę z garniturem i półmiskiem rzuciła na podłogę.
— Tego już chyba zanadto! — krzyknął zrozpaczony gospodarz — za ten półmisek dziś przed południem zapłaciłem cztery złote.
— A cóż ja winna, że pan Pukalski... — tłomaczy się kucharka.
— No... no... no... tylko dużo nie gadaj — przerywa gwałtowny przeciwnik Towarzystwa Kredytowego. — Ja za półmisek mogę zapłacić, ale swoją drogą i tyś trochę winna... Bo kiedy... tego... brałem jedną ręką...
— Ach, Sylwciu!... ach, mężu!... co też ty w obcym domu wyrabiasz? — wzdycha ciężko strapiona Weronika, myśląc zapewne, że za cztery złote możnaby przynajmniej bułek kupić na cały dzień dla piętnastu gałązek szlachetnego rodu Pukalskich.
— Ach, do djabła! — mruknął archiwista — taki miałem apetyt na rybę...
W tej chwili we drzwiach kuchni ukazał się jakiś człowiek, któremu ponsowy nos i czarne faworyty nadawały wysoce półurzędowy charakter.
— A cóż tam nowego, mój Walenty? — zapytuje gospodarz.
— Pan naczelnik prosi pana w ten moment do siebie! — rzekł przybyły.
— A to... zdarzenie! — zawołał uprzejmy Gadulski, nie wiedząc, w jaki sposób pożegnać swoich kochanych gości.
— To już proszę pana chyba arbaty nie będzie? — odzywa się rumiana Zosia.
— Biedny mój Socio! — westchnęła majorowa, wstając od stołu, aby pożegnać gościnnego Gadulskiego.

—  —  —  —  —  —  —  —  —  —  —  — 

W parę minut znajdowaliśmy się już na ulicy.