Strona:PL Bolesław Prus - Kłopoty babuni.djvu/044

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Milczałem, pragnąc przynajmniej w ten sposób złożyć hołd cichemu bohaterstwu człowieka, który osamotniony, niezrozumiany, nawet w tak krytycznej chwili jeszcze nie chciał odwoływać się do obcej pomocy. O wzniosły...
Kto żył, biegł pod lipę; — poszedłem więc i ja, dźwigając, jak tego prawa gościnności wymagały, pulchne ramię szanownej mojej przyjaciółki.
Stanąwszy na miejscu, nie mogliśmy przedewszystkiem dość wydziwić się, jakim sposobem istota, bądź co bądź nie obdarzona pazurami niedźwiedzia albo leniwca, mogła wejść na tak potężne drzewo.
— To chyba czary — szepnęła majorowa.
— Strach wiele może, proszę wielmożnej pani — rzekł obecny przy tem karbowy Wojciech. — Jak tylko pan poczuł nasze psy za sobą, to mu wnet i zgrabności przybyło. A zresztą — dodał z judaszowskim uśmiechem — nie takie jeszcze rzeczy dzieją się między ludźmi...
Usiłowałem nie zważać na te słowa wiernego sługi, którego niewczesna gorliwość stała się poniekąd przyczyną kłopotliwej sytuacji znakomitego wynalazcy nowej metody pedagogicznej. Nie mieszałem się też do rozmów, lecz z największem współczuciem patrzyłem na wierzch ogromnej lipy, myśląc z trwogą, na jak też to kruchej podstawie opiera się w tej chwili przyszłość młodych pokoleń naszego społeczeństwa.
Trzymając się oburącz grubej gałęzi drzewa, wybladły, zapewne z bezsenności, siedział Cezar Brutus Napoleon Hiacynt Postępowicz w pewnego rodzaju widłach, uformowanych przez dwa ku górze wyrastające konary. Silny i chłodny wiatr bujał nim na wszystkie strony, wyginał w najrozmaitszy sposób jego fantastyczny kapelusz z piórkiem, a podwiewając od czasu do czasu poły pięknego tabaczkowego żakieta, z trudnym do uwierzenia bezwstydem odsłaniał straszliwą ruinę pozostałych części letniej garderoby znakomitego więźnia.
— Panie, panie!... Dzieńdobry panu!... A niechaj pan już