Strona:PL Bolesław Prus - Faraon 02.djvu/320

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Brr!... — mruknął — jakie zimno... Sen dobra rzecz!... Ledwie się zdrzemnąłem i już mogę jechać, bodaj na koniec świata, byle znowu nie do Sodowych Jezior... Brr!... Już zapomniałem smaku wina, i zdaje mi się, że ręce zaczęły mi porastać włosem, jak szakalowi... A do pałacu mamy jeszcze ze dwie godziny.
Szczęśliwi chłopi!... Śpi gałgan jeden z drugim do tej pory, nie czuje potrzeby kąpania się i nie pójdzie do roboty, dopóki żona nie napasie go jęczmiennym kleikiem. A ja, wielki pan, muszę jak złodziej tułać się nocą po pustyni, nie mając w ustach kropli wody...
Konie były gotowe i Ramzes wsiadł na swego. Wówczas Pentuer zbliżył się, ujął za cugle rumaka władcy i prowadził go, sam idąc pieszo.
— Co to?... — spytał zdziwiony Tutmozis.
Wnet jednak opamiętał się, podbiegł i wziął Ramzesowego konia za cugle z drugiej strony. I tak szli wszyscy, milcząc, zdziwieni zachowaniem się kapłana, choć czuli, że stało się coś ważnego.
Po kilkuset krokach nagle skończyła się pustynia, a przed podróżnymi wyciągnął się gościniec wśród pól.
— Siadajcie na konie — rzekł Ramzes — musimy pośpieszać.
— Jego świątobliwość rozkazuje siąść na koń! — zawołał Pentuer.
Obecni osłupieli. Ale Tutmozis prędko odzyskał przytomność i, położywszy rękę na mieczu, wykrzyknął:
— Niech żyje wiecznie, wszechmocny i łaskawy wódz nasz, faraon Ramzes!
— Niech żyje wiecznie!... — zawyli Azjaci, potrząsając bronią.
— Dziękuję wam, wierni żołnierze moi — odrzekł pan.
W chwilę później konny orszak pędził w stronę rzeki.


Koniec tomu drugiego.