Strona:PL Bolesław Prus - Faraon 02.djvu/251

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— To nie oaza — odparł Pentuer — to błąkający się w pustyni duch jakiegoś kraju, którego już niema na świecie... Ale tamto — tam... jest naprawdę!... — dodał, wskazując ręką w stronę południa.
— Góry?... — zapytał książę.
— Przypatrz się lepiej.
Książą wpatrywał się, nagle rzekł:
— Zdaje mi się, że ta ciemna masa podnosi się... Muszę mieć zmęczony wzrok.
— To jest Tyfon — szepnął kapłan. — Tylko bogowie mogą nas uratować, jeżeli zechcą...
Istotnie, Ramzes uczuł na twarzy powiew, który nagle wśród pustynnego upału, wydał mu się ciepłym. Powiew ten, zrazu bardzo delikatny, wzmagał się, był coraz cieplejszy, a jednocześnie ciemna smuga podnosiła się na niebie z zadziwiającą szybkością.
— Cóż zrobimy? — spytał książę.
— Te skały — odparł kapłan — zasłonią nas przed zasypaniem, ale nie odpędzą ani kurzu, ani gorąca, które wciąż rośnie. A za dzień lub dwa...
— Więc Tyfon tak długo wieje?
— Czasami trzy i cztery dni... Tylko niekiedy zrywa się na parę godzin i nagle pada, jak sęp przeszyty strzałą. Ale trafia się to bardzo rzadko....
Książę sposępniał, choć nie stracił odwagi. Kapłan zaś, wydobywszy z pod szaty mały flakonik z zielonego szkła, mówił dalej:
— Masz tu eliksir... Powinien wystarczyć ci na kilka dni... Ile razy uczujesz senność albo strach, wypij kropelkę tego. Tym sposobem wzmocnisz się i przetrzymasz...
— A ty?... a inni?...
— Los mój jest w ręku Jedynego. Reszta zaś ludzi... Oni nie są następcami tronu!