Strona:PL Bolesław Prus - Faraon 02.djvu/175

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Mimo to, poszedł do Kamy i znalazł ją mizerną, potarganą i drżącą.
— Biada mi!... — zawołała. — Żyję między samymi wrogami... Moja szatna chce mnie otruć, a fryzjerka nabawić jakiej ciężkiej choroby... Żołnierze tylko czekają okazji, ażeby w mej piersi utopić włócznie i miecze, a w kuchni, jestem pewna, że zamiast potraw, gotują się czarodziejskie zioła... Wszyscy dybią na moje życie...
— Kamo... — przerwał książę.
— Nie nazywaj mnie tak!... — szepnęła przerażona — bo mi to nieszczęście przyniesie...
— Ale skąd ci te myśli przychodzą do głowy?...
— Skąd!... Czy sądzisz, że w dzień nie widuję obcych ludzi, którzy ukazują się pod pałacem i znikają, nim zdołam zawołać na służbę?... A w nocy, czy nie słyszę szeptów za ścianą?...
— Zdaje ci się.
— Przeklęci!... przeklęci!... — zawołała z płaczem. — Wszyscy mówicie, że mi się zdaje... A przecież onegdaj, jakaś zbrodnicza ręka podrzuciła mi do sypialni welon, który nosiłam pół dnia, nim poznałam, że to nie mój... żem nigdy nie miała takiego...
— Gdzież ten welon? — spytał już zaniepokojony książę.
— Spaliłam go, alem go pierwej pokazała moim służebnicom.
— Więc choćby był nie twój, cóż ci się stało?
— Jeszcze nic. Ale gdybym tę szmatę przez parę dni potrzymała w domu, z pewnością otrułabym się, albo zapadłabym w nieleczącą się chorobę... Znam Azjatów i ich sposoby!...
Znudzony i zirytowany książę opuścił ją czem prędzej, pomimo błagań, aby został. Gdy jednak spytał służbę o ów welon, szatna przyznała, że to nie był welon Kamy, ale że go ktoś podrzucił.